W ostatni weekend w Niemczech trwały jednocześnie dwa festiwale: Hurricane i South Side. Stanowią one w pewien sposób jedną całość: mają taki sam line-up i odbywają się w tym samym czasie na dwóch końcach kraju, tak żeby wszyscy zainteresowani mieli blisko. Bardzo duże, znakomicie przygotowane, wciąż pozostają mało znane poza niemieckim rynkiem i niemal zupełnie niedocenione zagranicą, choćby w Polsce, z której można na nie dotrzeć łatwo, szybko i tanio.
Festiwal Hurricane odbywa się nieopodal małej miejscowości Scheessel, leżącej niemal dokładnie w pół drogi z Hamburga do Bremy. To impreza typowo wyjazdowa czy kempingowa - odbywa się z dala od miast, "w środku niczego", a większość publiczności przyjeżdża tam na cały weekend i mieszka na ogromnym polu namiotowym. Był to jeden z nielicznych festiwali na początku obecnego sezonu, po którym kryzys tego typu przedsięwzięć było widać tylko trochę: organizatorom udało się przyciągnąć relatywnie sporą publiczność (choć aż kilku tysięcy chętnych zabrakło, żeby festiwal był wyprzedany) i poradzić sobie z problemem braku headlinerów, problemem który wyraźnie objawił się w tym roku, a w przyszłości będzie coraz bardziej gnębił organizatorów tego typu wydarzeń.
I to właśnie kwestia headlinerów jest być może najciekawszą perspektywą, przez którą warto spojrzeć na niemiecki festiwal. Jego organizatorzy zaproponowali rozwiązanie eksperymentalne, mieszane, a w swej istocie dość odważne. Nominalnymi headlinerami kolejnych dni byli: Placebo, Marteria i Florence And The Machine, a więc nieco zapomniany zabytek z nieodległej przeszłości, wielka lokalna gwiazda i absolutny pewniak tego sezonu.
Placebo wydawało się w tym łańcuchu ogniwem najsłabszym. To zespół z, owszem, spektakularną historią, ale z mętną teraźniejszością i wątpliwą przyszłością, zespół z połatanym składem, nader złą ostatnią płytą i liderem, Brianem Molko, który zdążył już stać się niemal żałosną parodią dawnego siebie. Zespół praktycznie nieobecny w tym sezonie festiwalowym - gra tylko na kilku niewielkich imprezach.
A jednak. Piątkowy wieczór pokazał, że w muzyce nie ma żadnych stałych reguł, a wszystkie oczywiste, schematyczne odpowiedzi czasem można tylko włożyć między bajki o jakichś zupełnie innych zespołach. Bo oto grupa Placebo, jak feniks z popiołów, przypomniała że ma potencjał, żeby być znakomitym headlinerem. I, co ważniejsze, potrafi ten potencjał bardzo skutecznie wykorzystać.
Ten "wędrowny cyrk", jak wieloosobowy, międzynarodowy skład określił podczas koncertu sam Molko, pokazał poziom, dla którego za małe byłyby najpotężniejsze festiwalowe sceny. To było piękne, poruszające rockowe widowisko, trzymające tempo niemal przez całe półtorej godziny, eksplodujące genialnymi melodiami, których Molko przez z górą dwie ostatnie dekady popełnił przecież sporo i wybujałymi, ale nie przesadzonymi efektami specjalnymi.
Co ciekawe, jednym z warunków, żeby to wszystko się udało, miało sens i klasę, było poskromienie przez lidera grupy swojego potężnego ego. I Molko to zrobił. Bardzo skutecznie: momentami można było w jego lekko wycofanej postawie, w chowaniu się za innych członków grupy, dostrzec skromność, czy wręcz pokorę. To wyraźne przesunięcie z pozycji zespołu zawiązanego wokół postaci wizjonerskiego lidera, w kierunku zaskakująco spójnego kolektywu, mocnego równością swoich członków, okazało się dla Placebo nowym otwarciem. I zaowocowało znakomitym koncertem i potwierdzeniem przedfestiwalowych prognoz organizatorów, że ta formacja nadal może znakomicie spełnić się jako headliner. I aż szkoda - zważywszy na to, jak wielkim sentymentem darzą z pewnością ten zespół jego liczni polscy fani - że organizator żadnego polskiego festiwalu nie podjął się w tym roku takiego ryzyka.
Sobotni koncert pochodzącego z Rostoku rapera znanego jako Marteria, podobnie zresztą jak fakt, że w programie imprezy - jak co roku - znalazło się mnóstwo innych wykonawców pochodzących z Niemiec, był znakomitym dowodem na co najmniej trzy, połączone ze sobą kwestie: że w tym kraju istnieje bardzo mocna, niemal zupełnie nieznana zagranicą, lokalna scena i bardzo duża publiczność, zainteresowana występującymi na niej zespołami oraz, że można tylko w oparciu o nią budować sporą część festiwalowego programu. To być może poniekąd wyjaśnia zagadkę stosunkowo małej znajomości tego festiwalu w Europie, mimo tego, że co roku ma on znakomity lineup i słynie z bardzo dobrej organizacji - organizatorzy prawie w ogóle nie promują swojego przedsięwzięcia zagranicą, kierując je przede wszystkim do niemieckiej publiczności. Na żadnym innym ważnym festiwalu (poza oczywiście Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią, których ta sprawa w ogóle nie dotyczy ze względu na międzynarodowy charakter ich scen muzycznych) lokalni wykonawcy nie mają tak mocnego miejsca - nie występują na tak mocnych pozycjach w godzinowym programie, nie mówiąc już o tym, żeby byli headlinerami.
Niedzielny występ Florence And The Machine przyciągnął spory tłum i był znakomitym dowodem na to, że ten zespół w stosunkowo krótkim czasie stał się headlinerem z prawdziwego zdarzenia i w dawnym stylu. Anglicy zaprezentowali imponujące widowisko, pełne kolorów, niespodzianek i atrakcji. Na scenie pojawił się bardzo rozbudowany skład, ale oczywiście największą uwagę skupiała na sobie liderka grupy. Zupełnie nic sobie nie robiąc z faktu, że jeszcze niedawno chodziła w gipsie po złamaniu nogi podczas koncertu na festiwalu Coachella, Welch - jak to ma zwyczaju - biegała wściekle i zajadle po całej scenie, zeskakiwała do fosy, tańczyła z publicznością i na jej ramionach. Pokazała, że znakomicie radzi sobie z ciężarem kierowania rozbuchanym, wieloosobowym i składającym się z wielu elementów scenicznym widowiskiem. I że to nie przypadek, że w tym roku jej zespół będzie headlinerem tak wielkiej ilości festiwali na całym kontynencie.
Po stronie programowych sukcesów organizatorów tegorocznego festiwalu Hurricane zapisać można nie tylko udany eksperyment z headlinerami, ale bardzo trafne decyzje, dotyczące umieszczenia występów poszczególnych zespołów na festiwalowych scenach. Warto na to zwrócić uwagę tym bardziej, że w wielu przypadkach Niemcy postąpili zupełnie inaczej, niż organizatorzy innych festiwali i bardzo na tym wygrali. Trzy najlepsze przykłady to występy Cheta Fakera i zespołów Alt-J i Die Antwoord. Tego pierwszego organizatorzy Hurricane umieścili na najmniejszej scenie, gdzie - w warunkach niemal klubowych - sprawdził się o niebo lepiej niż na gigantycznych, plenerowych scenach na Coachelli czy Primaverze. Nie próbował udawać, że jego utwory mają charakter poruszających tłum bangerów, miał za to możliwość pokazania się z nieco innej strony i skupić się raczej na ich zaskakująco melancholijnej warstwie.
Anglicy z Alt-J też wypadli o wiele stosowniej na mniejszej scenie, jako alternatywa dla tych, którzy nie mieli ochoty na występ brzmiącego o wiele bardziej przekonująco w stadionowym rozmiarze zespołu Placebo. Die Antwoord natomiast, którym organizatorzy zaproponowali występ na głównej scenie, nie zawiedli ani przez moment oczekiwań, które ma się wobec wykonawcy prezentującego się na wielkiej arenie - zawładnęli nią bezdyskusyjnie, przedstawiając ponad godzinne, rozbudowane widowisko, w którym muzyka była tylko jednym z wielu elementów, idealnie współgrając ze stroną wizualną: imponującą scenografią, układami tanecznymi czy specjalnie projektowanymi z myślą o koncercie strojami.
Obok wykonawców pewien sposób oczywistych - występujących w tym roku na wielu festiwalach i znanych już nie od dziś za sprawą ciekawych występów na żywo, organizatorzy postanowili zaprosić także spory zestaw muzyków będących dopiero u progu kariery albo z jakichś powodów w tym roku niemal zupełnie pominiętych przez tych, którzy układają festiwalowe programy.
Wielkim odkryciem festiwalu okazała się angielska formacja Public Service Broadcasting - mówi się o niej bardzo dobrze od jakiegoś czasu, ale wciąż pozostaje mocno niedoceniona i nieobecna na dużych imprezach. A szkoda, bo bardzo zasługuje na znacznie większą rozpoznawalność. Tym bardziej, że pomysł młodych Anglików na występy na żywo jest o niebo ciekawszy od tego, co prezentuje dziś duża część znacznie popularniejszych zespołów.
Występ tej grupy to ekscytujące połączenie koncertu i niezwykłej prezentacji audio-wizualnej. Już na swoich płytach studyjnych ci artyści tworzą niezwykłe, wielopiętrowe dzieło, w którym ciekawe samo w sobie indie-popowe granie uzupełnione jest samplami z dawnych kronik radiowych i filmowych. Na koncertach muzycy dodają do tego jeszcze kilka dodatkowych warstw: projekcję wciągającego montażu dokumentalnych zdjęć archiwalnych, żywiołowe wykonanie poszczególnych utworów z atrakcjami w postaci choćby gościnnego udziału sekcji dętej, zabawną konferansjerkę, wzorowaną na materiałach z telewizyjnych archiwów czy wreszcie ironiczny image - coś pomiędzy prezenterami BBC z lat 50-tych, a współczesnymi geekami. Wszystko podlane jest sporą dozą znakomitego poczucia humoru, które sprawia, że trudno jest zrezygnować choćby z minuty tego występu, nawet jeśli na innych scenach dzieją się atrakcyjne rzeczy.
Sposób Anglików na przełamanie stereotypu występu na żywo jest bardzo oryginalny i nietypowy. Uciekają od niego w bardzo zaskakującą stronę - przeciwną od tej, w którą zwykle się ucieka, stawiając na ekstremalna żywiołowość, zachowania ryzykowne, a nawet niebezpieczne. Muzycy tej grupy wybierają raczej strategię geekowską, norm-core'ową, uzupełniającą rockowy schemat zgoła nierockowymi pomysłami. I sprawdza się ona znakomicie.
Na drugim biegunie postawić można wspaniały występ kalifornijskich garażowych punkowców z zespołu Fidlar. O ile Anglicy byli pod krawatami, godni i pełni gracji, Amerykanie przewracali się, obijali o siebie, tarzali po scenie. Swoje głupie piosenki z głupimi tekstami - a raczej: świetne, przebojowe utwory, bardzo świadomie stylizowane na prostackie i wulgarne - zagrali z takim przekonaniem, że nie sposób było nie dać się porwać ich nieuporządkowanemu entuzjazmowi.
Mocne wejście do wielkiego festiwalowego świata wykonała angielska formacja Gengahr. Niemal jednocześnie z premierą swojego ciekawego pełnowymiarowego debiutu, muzycy zagrali bardzo udany koncert. Choć jeszcze nastoletni, młodzi pretendenci do indie-popowego tronu zagrali bez tremy, za to ze sporą werwą, byli skupieni, ale jednocześnie pełni energii. Letni sezon będą w tym roku kończyć w Gdańsku na festiwalu Soundrive - warto będzie ich zobaczyć, bo zapowiada się, że jeszcze może być o nich głośno.
Świetnie wypadła niewielka reprezentacja sceny szwedzkiej. Jej najgłośniejszymi przedstawicielami w Hurricane okazali się, paradoksalnie, wykonawcy specjalizujący się w akustycznych brzmieniach: The Tallest Man On Earth i siostrzany duet First Aid Kit. Wypadli znakomicie, występując w powiększonych składach, zapewniających znacznie bogatsze od znanych płyt aranżacje i sporą energię na scenie.
Jak co roku - w związku z mocno metalowo-punkowo-rockowymi korzeniami niemieckiej imprezy, potężne reprezentacje miały na Hurricane różne gatunki ostrego grania. Metalowcy świetnie bawili się choćby na występie Amerykanów z Darkest Hour, którzy z okazji jubileuszu dwudziestolecia istnienia, zaproponowali widzom bardzo przekrojowy występ, w ramach którego zdarzało im się nawet cofać do swoich prapoczątków. Grający zaraz po nich, na tej samej scenie, ich rodacy z zespołu Every Time I Die jeszcze bardziej podnieśli ciśnienie fanom ostrych riffów. Nie dość, że zagrali koncert pełen iście piekielnego ognia, na dodatek zaserwowali fanom sporo niespodzianek: a to cover Nirvany, a to zaproszenie na scenę Briana Fallona, wokalisty grupy The Gaslight Anthem, który gościnnie zaśpiewał w jednej piosence.
Jego macierzysty zespół dał zresztą tego samego wieczoru znakomity koncert na największej festiwalowej scenie. Muzycy Gaslight Anthem są dziś w tak znakomitej formie koncertowej, że złych występów nie dają. Ten w Scheessel był na dodatek wyjątkowo udany, bo składał się w dużej mierze z największych przebojów zespołu, a piosenek z najnowszej, niedorzecznie złej, płyty szczęśliwie było w repertuarze jak na lekarstwo.
Równie dużą atrakcją dla fanów punk rocka był występ grupy NOFX, prawdziwej legendy kalifornijskiego pop punka. Muzycy grupy w pełni udowodnili, że miana najzabawniejszego punkowego zespołu świata nie zdobyli przypadkiem: w prawdziwą kawalkadę wielkich przebojów ze swej obszernej dyskografii wplatali momenty niemal żywcem wzięte z punkowego stand upu: równie bezlitośnie żartowali z zespołu Gaslight Anthem, z rasistów i z pogody.