Glastonbury. Imponujące zastępstwo Florence and The Machine i najdroższe karaoke świata Pharrella Williamsa [RELACJA]

Lionel Ritchie poruszający tłumy, Dalai Lama na największej festiwalowej scenie, rozczarowujący występ Kanye Westa - to festiwal Glastonbury w największym skrócie.

To był najważniejszy weekend w festiwalowym kalendarzu. W Glastonbury odbyła się kolejna edycja imprezy, która jest wzorem dla wszystkich innych przedsięwzięć tego typu na - naprawdę bez żadnej przesady - całym globie.

Zachwycająca gra resztkami

To jedyny, a przynajmniej - jeden z nielicznych festiwali na świecie, po którym w żaden sposób nie widać kryzysu. Nawet jeśli impreza przeżywa najróżniejsze trudności, o których nieustannie mówi przecież publicznie jego szef, Michael Eavis, jej uczestnicy nie mają szans, żeby to dostrzec. To trochę jak z kryzysem banków: kiedy mniejsze leżą już na deskach, większe, a zwłaszcza największe, dalej działają w najlepsze, "za duże, żeby upaść".

W tym roku, jak zawsze, karnety na Glastonbury wyprzedały się błyskawicznie, zanim jeszcze organizatorzy ogłosili choćby jednego wykonawcę. A kiedy koniec końców upublicznili line-up, okazało się, że to - jak zawsze - najmocniejszy spośród tegorocznych lineupów festiwalowych. Ogromne wrażenie - jak zawsze - robiły przygotowane specjalnie na potrzeby festiwalu scenografie i dekoracje: ozdoby poszczególnych scen, odświeżona strefa "The Park" czy gigantyczne "miasteczko taneczne", budowane zupełnie od podstaw, na wzgórzach obok głównych scen koncertowych. Te rozrośnięte do granic możliwości bachanalia z jednej strony robiły ogromne wrażenie, z drugiej - mogły sprawiać wrażenie beztroskiego tańca na stypie.

Ale to nie Glastonbury leży na marach, to nie ta impreza musi się czegokolwiek obawiać. Jeśli sprawdzą się najczarniejsze scenariusze - rysowane m.in. przez Eavisa - za kilka lat na rynku festiwalowym przetrwa tylko kilka imprez: te największe i te ukryte w bezpiecznych niszach. Nic więc dziwnego, że organizatorzy Glastonbury mogą sobie pozwolić na ekstrawagancje i szaleństwa. Może i to gra resztkami, ale gra z polotem i klasą.

Cyrk, zielone inicjatywy, zielone ludziki

Czymś, co sprawia, że impreza w Glastonbury jest taka duża i przyciąga tak wielkie tłumy - pełna liczba osób obecnych na terenie festiwalu zbliża się do 200 tys. - jest wielka różnorodność tej imprezy. Warto uważnie przyjrzeć się samej jej nazwie - pełna wersja mówi o "festiwalu współczesnych sztuk performatywnych" i rzeczywiście, nie ma w tym cienia megalomanii. Obok samej muzyki, której jest tu mnóstwo i na którą wiele osób i wiele mediów zwraca najwięcej uwagi, w Glastonbury jednocześnie odbywa się właściwie kilka innych osobnych festiwali, prezentujących różne dziedziny sztuk: cyrk, teatr, komedię, kino (to tegoroczna nowość, a raczej powrót do dawnej tradycji). W strefie dla rzemieślników, mającej wielkość dzielnicy sporego miasta, można przyglądać się pracy ludzi odtwarzających dawne, coraz bardziej zapomniane zajęcia: snycerstwo, kamieniarstwo czy lepienie garnków.

Ważnym dodatkiem do festiwalu jest wyjątkowo pokaźna i gęsta warstwa polityczno-społeczna. Na żadnej innej imprezie tego typu tematyka ekologiczna, antywojenna, feministyczna nie brzmi tak donośnie, jak w Glastonbury. Organizatorzy dbają o to, żeby pojawiała się obszernie i w atrakcyjnej postaci, tak żeby przyciągnąć zainteresowanie publiczności. Na terenie festiwalu działa więc mnóstwo organizacji pozarządowych, promujących swoje kampanie: Oxfam uczulał na biedę na świecie, za pomocą akcji, której symbolem były usta pomalowane na zielono, inna organizacja ostrzegała przed topnieniem lodowców na biegunach, usypując wielką zaspę ze sztucznego śniegu. Na scenie Leftfield, której kuratorem był, jak co roku, muzyk i aktywista polityczny Billy Brag, koncertów było niewiele, dominowały za to polityczne dyskusje, debaty i panele. Spore zamieszanie robiły wokół siebie Rosjanki z grupy Pussy Riot, które w planie miały kilka spotkań, a poza planem dokonały kilku spontanicznych happeningów. Choć organizatorzy chcieli z nimi rozmawiać głównie o słynnym antyputinowskim skandalu w cerkwi, który wywołały kilka lat temu i o pobycie w kolonii karnej, który był jego efektem, ważniejszym i bardziej aktualnym tematem była dla nich wojna na Ukrainie. Symbolizował ją towarzyszący im na każdym kroku aktywista przebrany za "zielonego ludzika".

- Ukraińcy w Donbasie toczyli zwykłe życie, czasem bawili się tak dobrze, jak my na festiwalu - wyjaśniały rosyjskie działaczki na jednym ze spotkań. - Nie spodziewali się, że wśród nich, tuż obok, byli ludzie trenowani, żeby zabijać i tylko czekający na okazję. Ten dysonans między zwykłym życiem, a rzezią, w którą może się ono przerodzić w jednej chwili, jest dla nas przerażający. Nie chcemy was przerażać, ale musimy was uczulić, bo jeśli nie będziecie uważać, jeśli nie będziecie patrzeć na ręce politykom, to się może przydarzyć wszędzie. Putin ma długie ręce, na dodatek na świecie nie brakuje różnych małych Putinów, którzy tylko czekają na okazję, żeby stać się tacy, jak on.

Sensacją ostatniego dnia festiwalu była wizyta sędziwego, ale wciąż sprawnego fizycznie i intelektualnie Dalai Lamy. Jego poranne przemówienie i popołudniowa wizyta na Pyramid Stage podczas występu Patti Smith przyciągnęły tłumy i wywołały niemałe kontrowersje, przede wszystkim dlatego, że z miejsca stały się powodem dyplomatycznego iskrzenia na linii Londyn-Pekin.

Headliner wszystkich festiwali

W piątek headlinerem Glastonbury był zespół Florence And The Machine. Headlinerem z jednej strony trochę niespodziewanym - w ostatniej chwili zastąpił grupę Foo Fighters, która odwołała trasę po tym, jak Dave Grohl złamał nogę. Z drugiej strony - headlinerem w jakimś sensie przewidywalnym i oczywistym - Glastonbury dołączyło do kilkunastu innych festiwali, na których w tym roku duet dwóch utalentowanych dziewcząt pojawiał się w takiej roli. Zresztą w Glastonbury i tak miał wystąpić - jego koncert początkowo zaplanowany był tuż przed Foo Fighters.

Sam występ też okazał się trochę przewidywalny - w przewidywalny sposób imponujący swoim rozmachem. Florence Welch tradycyjnie przebiegła kilka kilometrów po scenie, tradycyjnie poprosiła publiczność by zastąpiła nieobecny chór, tradycyjnie namawiała widzów, żeby siadali innym na ramionach, tradycyjnie sama dała się porwać swoim fanom, niemal wskakując w tłum. Na scenie, tradycyjnie, zespół pojawił się w mocno rozbudowanym składzie i, też tradycyjnie, pierwsze skrzypce, przynajmniej na poziomie wizualnej atrakcyjności swojego performance'u, odgrywał harfista. To było piękne, dopracowane pod każdym względem i wirtuozersko odegrane widowisko, do którego można by mieć ewentualnie tylko jeden mały zarzut: w przeciwieństwie do wielu innych festiwalowych gwiazd, Welch i Machine nie przygotowały z okazji występu przed największą publicznością, która ich kiedykolwiek oglądała, niczego specjalnego i wyjątkowego - może poza złożonymi ze sceny życzeniami zdrowia dla kontuzjowanego Grohla.

134 tysiące protestujacych miało rację

Sobotni występ okazał się największym niewypałem od lat, jeśli chodzi o headlinerów Glastonbury i pierwszym wypadkiem, w którym 134 tysiące przyszłych widzów, protestujących przeciwko zaproszeniu jakiegoś artysty - a to staje się już stałym elementem tradycji tej imprezy - wyraźnie miało rację. Było to o tyle zaskakujące, że wiele wskazywało na to, że Kanye Westa stać - dosłownie i w każdej możliwej przenośni - na to, żeby stworzyć na Pyramid Stage niezapomniane widowisko.

Niestety, stworzył widowisko nudne, pełne przestojów i zawieszeń, pozbawione energii, niespodzianek czy choćby śladów jakiejkolwiek dramaturgii.

To, że będzie to spektakl pod hasłem "ja, ja, tylko i wyłącznie ja", wszyscy wiedzieli od samego początku i nikomu nie przeszkadzałaby to, gdyby był porywający i atrakcyjny. Gdyby ten egocentryzm miał rozmach i polot. Nic z tego. Koncert zaczął się zaskakującym zabiegiem scenograficznym: zjazdem ramy z reflektorami spod sufitu sceny dwa metry nad jej podłogę. West drastycznie zmniejszył przestrzeń, żeby samemu stać się o wiele większym. Przez kolejną godzinę był zupełnie sam w tej swoistej klatce, prezentując kolejne piosenki, zwykle pozbawione dynamiki, często brzmiące w minimalistycznych, odartych z ozdobników, wersjach. W pewnym momencie na scenę wtargnął popularny brytyjski komik, który zaczął śpiewać razem z raperem. Trudno wyobrazić sobie, żeby coś takiego zdarzyło się bez wcześniejszego ustalenia z ochroną i obsługą sceny, ale sam West był wyraźnie oburzony: przerwał utwór i poczekał, aż ochroniarze usuną intruza.

Pod koniec koncertu artysta jakby próbował złapać drugi oddech: pojawiło się kilka efektów specjalnych, pojawił się gość, Justin Vernon, pojawiła się platforma, unosząca się kilkanaście metrów nad ziemią, na której West zaśpiewał kilka ostatnich piosenek, pojawił się nawet cover klasycznej "Bohemian Rhapsody" z repertuaru grupy Queen, ale to wciąż było za mało, żeby stworzyć widowisko godne tak wielkiej gwiazdy.

Nie było w tym wszystkim siły, nie było majestatu, nie było wyobraźni, nie było fantazji, nie było bezczelności, nie było charyzmy. Nie było kompletnie niczego, co mogłoby uzasadnić gwiazdorski status tego artysty i fakt, że w tym roku zagrał na największej scenie najważniejszego festiwalu świata.

Doskonale wiecie, kto to

W niedzielę w najlepszym czasie i na największej scenie stanęli muzycy zespołu The Who - jedni z wynalazców współczesnego rocka i całego rockowego etosu. Półwieczna historia tego zespołu jest jak pryzmat: skupiają się w niej wszystkie elementy, które rozszczepiły się potem i widoczne były w historiach wszystkich innych zespołów: lata ciężkiej pracy, przynoszącej niewielkie efekty, wielka popularność i nie radzenie sobie z nią, kłótnie, artystyczne kryzysy, blokady twórcze, rozstania i powroty, wielkie fortuny, zdradzone przyjaźnie, projekty zaskakujące rozmachem swoich ambicji, przedsięwzięcia rozczarowująco nieudane, alkohol, narkotyki, rozrywki i sprawy ostateczne. Czy można sobie wyobrazić lepszego headlinera, lepszy zespół zamykający kolejną edycję najważniejszego festiwalu świata?

Niby nie, choć z drugiej strony pewne obawy budzić musiało co najmniej kilka spraw: wiek muzyków, ich porywczość i skłonność do kłótni czy fakt, że od dawna nie opublikowali żadnej płyty i łatwiej znaleźć informacje o nich w muzycznych encyklopediach niż na pierwszych stronach dzisiejszych gazet.

I to pewnie dlatego dwugodzinny występ grupy zdawał się odbywać pod kilkoma jednoznacznymi hasłami: owszem, jesteśmy starzy, ale bardziej dziarscy niż wam się wydaje, owszem, lubimy się kłócić, ale umiemy zrobić z tego naszą siłę, owszem, nie nagraliśmy dawno żadnej nowej płyty, ale na starych mamy tyle wielkich przebojów, że wszystkie wasze Alt-Je, Hoziery i Kanye Westy mogą się pochować ze wstydem. I jeszcze jeden komunikat, trochę wstydliwy, ale taki od którego trudno uciec: tak, przeoczyliśmy ten moment, kiedy być może dałoby się jeszcze uratować naszego przyjaciela przed śmiercią i do dziś mamy z tego powodu wyrzuty sumienia - zdjęcia Keitha Moona przez cały koncert przewijały się przy różnych okazjach na wielkim ekranie za muzykami.

To wszystko sprawiło, że Anglicy zagrali znakomity, wielowymiarowy koncert, w którym znalazło się miejsce na wszystko, co powinien mieć występ headlinera z prawdziwego zdarzenia: piosenki fundamentalne dla współczesnego rocka, popisowe solówki, świetnie dopasowane do poszczególnych utworów wizualizacje (w tym, oczywiście fragmenty obu stworzonych przez The Who rock-oper), wielką energię, pozy, gesty, skoki i miny, nieskrywaną i raczej uroczą rywalizację między dwoma liderami zespołu, kurtuazję i gryzące złośliwości (Townshend boleśnie zakpił z Kanye Westa i jego słów z poprzedniego wieczoru o "największej rockowej gwieździe na świecie"). Było tam wszystko, tak jakby muzycy chcieli pokazać: my to wszystko wymyśliliśmy, my to wszystko robiliśmy, zanim to było modne i zanim się urodziliście. To była trochę pyszałkowata - ale przecież pyszałkowatość to ważny element rockowego etosu - lekcja rockowej historii i żywy dowód na to, że bez niej nie byłoby rockowej współczesności. To było spektakularne i godne zamknięcie festiwalu.

Krępująca opowieść o przyjaźni

Choć tym bezdyskusyjnie najważniejszym był ten, kiedy nieśmiertelny Lionel Ritchie poruszył swoimi nieśmiertelnymi przebojami wielotysięczny tłum, festiwal miał jak co roku mnóstwo "Glastonbury moments" - sytuacji, które mogą zdarzyć się tylko na tej imprezie i właściwie z miejsca przechodzą do historii. Jednym z nich był z pewnością nie zapowiadany wcześniej koncert grupy The Libertines. Zespół zagrał w czasie, w którym według pierwotnego planu miała wystąpić grupa Florence And The Machine, a organizatorzy do ostatniej chwili ukrywali informację o tym występie, chcąc sprawić widzom niespodziankę.

Od początku było wiadomo, że będzie to występ wysokiego ryzyka i że może się skończyć szybko i w niemiły sposób. Nie doszło do tego, ale atmosfera była napięta od pierwszego akordu do ostatniego momentu, kiedy zmęczony Pete Doherty padł na deski sceny.

Dwaj muzycy z sekcji rytmicznej zespołu oczywiście zupełnie nie mieli dla siebie miejsca w tym widowisku: perkusista próbował bawić się najlepiej, jak się dało, a basista zdawał się robić wszystko, jakby go w ogóle nie było na scenie - jego mina krzyczała "kompletnie nie wiem, o co chodzi tamtym dwóm, ja tu tylko jestem w pracy".

Bo oczywiście w tym trudnym, dwuznacznym i kontrowersyjnym widowisku chodziło tylko i wyłącznie o "tamtych dwóch": Pete'a Doherty'ego i Carla Barata. To właśnie pomiędzy nimi przez cały czas toczyła się niezwykła gra, to oni skupiali na sobie całą uwagę.

Właściwie od samego początku było wyraźnie widać, że pogłoski o tym, jakoby Doherty miał być "czysty" okazały się mocno przesadzone. Powiedzieć, że muzyk tego wieczoru nie był w formie, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Owszem, zdarzały mu się lepsze momenty, ale generalnie robił raczej wrażenie, że zaraz się przewróci i końca tego występu raczej nie doczeka. To, że fałszował, było nawet w jakiś sposób urocze i pasujące do konwencji, ale to, że czasem zupełnie zapominał grać czy śpiewać swoich partii, groziło spójności tego koncertu, to że chwiał się na nogach, groziło wręcz jego fizycznej integralności.

Rola "dobrego policjanta" w tym thrillerze przypaść więc musiała Baratowi, który odegrał ją bardzo skutecznie i z wielkim zaangażowaniem. Zamienił ten koncert w piękną, niemal wzruszającą, opowieść o wielkiej męskiej przyjaźni, która przed niczym się nie cofnie. Przez cały czas nie spuszczał Doherty'ego z oka, uważnie patrzył, czy nie dzieje mu się nic złego, pilnował, czy gra tę samą piosenkę, co reszta zespołu. Kiedy widział, że przyjaciel chwieje się na nogach, podbiegał do niego i przytulał, podtrzymując go i podpierając. Kiedy widział, że Doherty zapomina o śpiewaniu swojej partii, śpiewał ją za niego. Kiedy zauważył, że upada, błyskawicznie sprawdzał, czy to początek jakiegoś dramatu, czy tylko sceniczna ekspresja.

To wszystko było piękne, ale jednocześnie w jakiś sposób krępujące postronnego, zwłaszcza wrażliwego, widza. Oglądanie tego koncertu miało w sobie coś niezdrowego, było jednocześnie pociągające i odpychające, jak podglądanie wstydliwych czynności fizjologicznych kogoś bliskiego albo potajemne czytanie erotycznego pamiętnika własnej matki z młodości.

Wybitni goście i marne karaoke

Dwa z festiwalowych koncertów okazały się ciekawym przyczynkiem do refleksji na temat występów na żywo tych twórców, którzy są przede wszystkim producentami, a ich utwory, owszem, trafiają na same szczyty list przebojów i do świadomości masowego słuchacza, ale raczej za sprawą innych artystów, tych którzy je wykonują. W świadomości przeciętnego słuchacza, bardziej łączą się one z osobą, której głos słychać w popularnym refrenie, a nie z osobą, która miesiącami dobierała w studiu brzmienia, żeby utwór zabrzmiał perfekcyjnie. Problem zaczyna się, gdy producent postanawia występować na żywo. Dwa festiwalowe wieczory przyniosły dwa, bardzo różne sposoby jego rozwiązania.

Autorem pierwszego był Mark Ronson, który postanowił spróbować przenieść na scenę model pracy w studiu niemal dosłownie: sam, nieco skromnie, stał w cieniu, podczas gdy na pierwszym planie prezentowała się błyszcząca plejada wielkich gwiazd - zaproszonych przez mistrza ceremonii gości, jego dawnych współpracowników.

Zabrakło oczywiście tej największej - głos Amy Winehouse zabrzmiał z komputera, a kiedy podchwyciło go kilkadziesiąt tysięcy osób pod sceną, zrobiło się naprawdę wzruszająco. A grand finale w postaci - oczywiście - rozbudowanej, rozbuchanej wersji "Uptown Funk", podczas której na scenie pojawiali się kolejno: Mary J. Blige, Grandmaster Flash i George Clinton, było jak muzyczne spotkanie grupy G7, ale z o wiele bardziej spektakularnymi rezultatami.

Zupełnie inną strategią posłużył się Pharrell Williams. Postanowił, owszem, ożywić swoje studyjne produkcje, poprzez dodanie do samplowanych ścieżek brzmień granych na żywo przez kilku muzyków. To było jeszcze pół biedy: wiele utworów straciło przez to studyjną spójność, ale broniło się energią. Gorzej, że wszystkie przeboje - a jest ich przecież w dorobku Williamsa legion - artysta postanowił zaśpiewać sam. Szkoda, nie tylko dlatego, że festiwal w Glastonbury jest znakomitą okazją, żeby przygotować coś specjalnego i zaprosić na scenę gości, ale przede wszystkim dlatego, że Williams na żywo okazał się wokalistą raczej miernym. Próbował nadrabiać minami, próbował nadrabiać wdzięczeniem się do widzów, próbował nadrabiać długimi popisami ponętnych tancerek, próbował nadrabiać nawet zaproszeniem na scenę grupy dzieci - a to już przecież widomy znak sporej desperacji. Nic nie pomogło - ten koncert w najlepszym razie przypominał najdroższe karaoke świata.

Parada atrakcji

Na kilkunastu scenach festiwalu miało miejsce podczas tego weekendu mnóstwo innych wydarzeń, które warto odnotować. Wyjątkowy, dwugodzinny program, pełen przebojów i gwiazd, przygotowali weterani muzyki funk - pierwszy raz po latach, jednorazowo, specjalnie na tę okazję siły połączyli muzycy grup: Parliament, The Family Stone i Funkadelic oraz jeden z ojców chrzestnych gatunku, George Clinton. Niestety, organizatorzy postanowili umieścić ten koncert w programie niemal dokładnie w tym samym momencie, co występ Kanye Westa, wiele osób musiało więc po kilku minutach odejść z kwitkiem spod sceny, nie dowiadując się, czy wylądował na niej legendarny statek kosmiczny, znany z występów tych artystów w latach 70-tych (nie wylądował, uwagę słuchaczy przykuła natomiast gigantyczna... ryba, pląsająca po scenie).

Znakomicie wypadła w Glastonbury artystka w Polsce znana ostatnio głównie za sprawą świetnego, iście cukierkowego występu na tegorocznym Orange Warsaw Festivalu - Paloma Faith. Co ciekawe, w przeciwieństwie do zespołu Florence And The Machine, którego członkowie nie przygotowali niczego specjalnego na angielski festiwal, Faith zaprezentowała zupełnie inne widowisko niż w Warszawie. Owszem, repertuar jej koncertu był w zasadzie taki sam: nie zabrakło wszystkich wielkich przebojów z "Only Love Can Hurt Like This" na czele i zaskakująco brzmiącym w wersji dopasowanej do estetyki tej artystki coverem Hendrixa, owszem: ekspresja i poziom ekwilibrystyki był bardzo podobny - wokalistka nie tylko przetańczyła cały koncert ze swoimi chórzystkami, ale na deser wskoczyła na fortepian, żeby na nim wykonać zawrotny układ choreograficzny. Zupełnie inna była natomiast scenografia, stroje i reszta oprawy graficznej. Tym razem bezapelacyjnie królowały czerń i biel: fraki, wieczorowe suknie i muszki. I jeszcze deser, na który w Warszawie nie można było liczyć: na koniec do zespołu Faith dołączyli muzycy duetu Sigma, żeby razem wykonać wspólnie przygotowany utwór. Ich komputery, sample i klubowe rytmy zdawały się trochę nie licować z niemal musicalowym, big bandowym klimatem budowanym wcześniej skrupulatnie na scenie, a mimo to - wszystko się zgadzało.

Świetnie wypadła Australijka Courtney Barnett, płynnie przechodząca od delikatnych, balladowych brzmień i stania przed mikrofonem ze niewinną miną do miotania się na leżąco po scenie w mocnym zapamiętaniu. Świetnie wypadli przedstawiciele Izraela, zespół Acollective, grający z szaleństwem w oczach swoją nietypową muzykę, eklektyczną zarówno na poziomie gatunkowym, jak i emocjonalnym. Świetnie wypadli Anglicy z grupy Public Service Broadcasting, autorzy niezwykłego widowiska edukacyjno-muzycznego, w którym nowoczesne, dynamiczne granie łączą z montażem starych kronik filmowych.

Więcej o: