Fisz: To prawda, pod koniec podstawówki. Pamiętam, że występował kiedyś na jednym koncercie z Voo Voo i najbardziej z całej imprezy podobały mi się właśnie jego buty: marka Simple, model na deskorolkę, bardzo przez nas pożądane, bo byliśmy wtedy z Piotrkiem (brat Fisza, Emade - red.) skejtami. Wszystko, co było kolorowe i przypominało Stany Zjednoczone, miało w sobie magię przyciągania. A te buty były unikatowe. Nieważne, jak jeździłeś na deskorolce - jak je miałeś, byłeś kimś.
Ten komplement jest cenny tym bardziej, że Janerka to osoba, która niechętnie głaszcze po główce. Kiedyś powiedział mi, że Budyń (Jacek Szymkiewicz z zespołu Pogodno - red.) i ja bardzo się tekstowo rozwinęliśmy i podoba mu się to, co robimy. Komplementowanie siebie nawzajem - zwłaszcza to najbardziej wartościowe, czyli szczere - wcale nie jest wśród muzyków częste.
Znałem oczywiście wcześniej Janerkę jako znajomego mojego taty, ale kiedyś jego muzyka do mnie nie docierała, tak samo jak nie docierało do mnie do końca Voo Voo - ojciec stojący na scenie robił na mnie wrażenie, ale nie tak duże jak zespół Wilczy Pająk. Janerka cały czas gdzieś się jednak w domu przewijał. Choćby wtedy, gdy zaczęliśmy z Piotrkiem chłonąć muzykę hip-hopową, zainteresowaliśmy się tym, jak ona powstaje. Dobraliśmy się wówczas do kolekcji winylowej ojca, ale też do kolekcji płytowych naszych ciotek i wujków. Odkryliśmy między innymi "Historię podwodną", "Klausa Mitfocha". To było olśnienie, poetyka zupełnie oryginalna na tle tego wszystkiego, czego wcześniej się nasłuchałem.
Wiele lat później zaśpiewałem w chórkach do utworu "Damy radę" z płyty "Plagiaty" - pamiętam, że w studiu wytworzyła się wtedy się balanga, z czego Leszek nie był za bardzo zadowolony - a potem, przy okazji Męskiego Grania, zaczęliśmy ze sobą więcej rozmawiać. Teraz, kiedy w troszkę bardziej dojrzały sposób słucham muzyki, patrzę na nią przez pryzmat całej historii, wiem, że Janerka tekstowo jest mistrzem.
Lech Janerka: Skapcaniałem. W tym roku próbuję postawić się na nogi [WYWIAD] >>
Nigdy nie załapałem się do końca na Kult, natomiast płytę "Spalaj się" bardzo przeżyłem - długo nie opuszczała mojego odtwarzacza. Pamiętam, że na okładce była naklejka: PIERWSZY RAPER WSCHODU i rzeczywiście był to pierwszy album wyrapowany od początku do końca, z samplingiem, beat-maszyną. Wszystkie partie gitarowe zagrał na nim mój ojciec, co miało wtedy dla mnie ogromne znaczenie. Gitara, bardzo riffowa, przypominała mi trochę Kerry'ego Kinga grającego dla Beastie Boys.
Kiedy Andrzej Smolik poprosił o wybranie utworu, który chciałbym wykonać na Męskim Graniu, wskazałem "Spalam się", bo to bliski mi sposób narracji. Gdy rodził się hip-hop warszawski - wcześniej był jeszcze Liroy - teksty najczęściej bazowały na zabawie słowem albo były czysto antysystemowe, a u Kazika pojawiała się ironia, dowcip, wstęp i zaskakująca puenta. Podczas koncertów Kazik bierze do ręki mikrofon i od razu zaczyna poruszać się w ten swój - zupełnie niereżyserowany - sposób. Można jego muzykę cenić lub nie, ale nikt nie ma wątpliwości, że to człowiek, który wie, co robi na scenie.
Jedno i drugie. Mam już problem z tym, żeby dogadać się z młodzieżą. Źle reaguję na mieszankę zapożyczeń z języka angielskiego, korporacyjnej nowomowy. Obrażanie się na podobne zjawiska być może sugeruje, że jestem już starym dziadem, ale co zrobić - strasznie mi się to nie podoba. Pamiętam modę z lat 90. na nazywanie sklepów, zakładów fryzjerskich nazwami angielskimi. Teraz w Warszawie mijam ciągle sklepy, które nazywają się po francusku, choć z Francją nie mają nic wspólnego. Powoli wraca się jednak do nazw polskich i to cieszy, bo pomysł jest bardzo ładny. Pod Chmurką. Białko. I tak dalej.
A golibroda to takie piękne słowo! Nie wiem, z czego wynika ta potrzeba. Czy to jakieś nasze kompleksy, czy cały czas jeszcze pogoń za Zachodem - za Bradem Pittem i Rihanną.
Poeta Wojtek Bonowicz tłumaczył mi kiedyś, że media społecznościowe, maile, SMS-y, zmusiły ludzi do komunikacji w ogóle. Ona jest oczywiście prymitywna, prosta, ale dawniej nie było jej wcale. Istniała pewna uprzywilejowana część osób, która pisała listy, ale 70-80 procent w ogóle tego nie robiło, bo albo nie potrafiło, albo nie mogło się skupić, albo prostu nie chciało. A teraz - nawet jak ktoś wysyła uśmiechniętą buźkę czy jeden wyraz: SORRY - jest to już jednak jakaś forma komunikacji.
Fisz podczas Męskiego Grania 2015 we Wrocławiu (Tomasz Pietrzyk/Agencja Gazeta)
Nie mam w domu telewizora - raz, że uważam, że programy telewizyjne są brzydkie, a dwa, że dużo czasu uciekało mi na przełączaniu stacji pilotem, więc musiałem z tego zrezygnować - nie czytam też gazet. Był jednak taki moment, kiedy każdy dzień zaczynałem od uruchomienia komputera i sprawdzenia, co dzieje się na świecie.
Internet jest genialnym rozwiązaniem, doskonale sprawdza się między innymi jako forma bezpośredniego kontaktu z fanami. Przydaje się też na co dzień. Nienawidzę chodzić po sklepach, strasznie mnie to męczy. W sieci mogę kupić płyty czy albumy ze zdjęciami, unikając niedzielnych wypraw rodzinnych do centrum handlowego. Doceniam też internetowe archiwa. Pozwalają mi dotrzeć do trudno dostępnych filmów, które coraz częściej są udostępniane legalnie, czy teledysków, które kiedyś nagrywałem z MTV. Natomiast, jak we wszystkim, tak i w internecie, należy znać umiar. Mimo że jestem wielkim zwolennikiem wolności, jestem przekonany, że trzeba tworzyć bardzo konkretne prawo, które działa również w sieci.
Myślę też o ciężkiej pornografii, która wyskakuje mi na ekran, kiedy szukam w sieci filmów dla dzieci. Wszyscy bronią wolności internetowej, a mi się wydaje, że chaos jest za duży. Mam dystans do pomysłów typu: zaufajmy wszystkim wkoło. Nie wierzę w raj na ziemi. Kontrola powinna być większa, mimo wszystko.
Trochę tak (śmiech). Jestem umiarkowanym konserwatystą - wolny rynek i sprawnie działające regulacje prawne mają dla mnie sens.
Piosenkę, proces jej powstawania, odkryłem przy okazji pracy z ojcem. Byłem już trochę zmęczony potokiem słów, w którym nie dba się aż tak o każdą frazę. Rapowanie to zabawa językiem, słuchanie rytmu, brzmienia - tych wszystkich "sz", "cz", "ż", przed którymi polscy wokaliści często uciekają. Oparty na wielosylabowych wyrazach język polski jest trudny do rapowania - trudniejszy od angielskiego - ale przez to jest też wyzwaniem. Przy piosenkach jest więcej dłubania, dopieszczania, ale pisze mi się je o wiele łatwiej.
Czuję się świetnie, znacznie lepiej niż wtedy, gdy miałem dwadzieścia parę lat. Wtedy człowiek udaje, że jest mądrzejszy niż jest, popisuje się jak jakiś bęcwał totalny. Nie wiem, co będzie dalej. Patrząc na Janerkę czy mojego tatę, podglądając Beastie Boys, wydaje mi się, że wciąż można podobać się publiczności - pod warunkiem, że pozostaje się autentycznym. Trzy lata temu na Heinekenie widziałem koncert Nicka Cave'a i nic poza jego występem nie pamiętam. Dojrzałość na scenie, charyzma, człowiek, za którym stoi kawał historii - to wszystko robi wrażenie. Najgorsze jest udawanie, że jest się młodszym niż w rzeczywistości. Dużo artystów sporo straciło, próbując podlizać się młodzieży.
Może tak być. Ale ja dalej będę rapował. Już myślimy z Piotrkiem o nowej płycie i tam pewnie pojawi się rap.
Po prostu dzisiaj trudniej jest mi zapełnić gadaniem pięć minut utworu. "Zwierzę bez nogi" - hołd złożony min. Beastie Boys, Run-D.M.C. - było takim trochę pożegnaniem z tą estetyką. Wielu ludzi zarzucało mi, że na "Zwierzęciu" zabrakło konkretnej narracji, ale właśnie dlatego praca nad płytą tak mnie bawiła. Pewien dystans, ironia, brzmienie słów - to niesamowite, że w języku polskim jest tyle ładnych słów - opowiadanie o tym, że za mikrofonem jestem najlepszy... Taka komiksowa, przerysowana konwencja jak najbardziej mi pasuje.
Naprawdę to powiedziałem? Może to był Piotrek?
Nie, zupełnie już tak nie myślę - choć mam pewne zastrzeżenia. Pamiętam, jak sam w czasie fascynacji Prince'em czy Beastie Boys ćwiczyłem z flamastrem przed lustrem, marząc o tym, by znaleźć się na scenie. To jest trochę niebezpieczne, bo jeśli ktoś myśli o karierze, najczęściej wychodzi z tego blada dupa. Zawsze przerażało mnie przebieranie dzieci za gwiazdy, ubieranie je w odświętne różowe sukienki, nagrywanie na kamerę wideo występów z playbacku. To jakieś koszmary, które później mają wpływ na to, jak traktuje się scenę.
Mój Mikołaj (siedmioletni syn Fisza - red.) podgląda Piotrka, jak gra na bębnach, ma swoje pałeczki, widzę w nim emocje, pasję. I w takim przypadku jestem jak najbardziej za. Zakładanie zespołów z kumplami z podwórka, ze szkoły, to kapitalne historie, których się nie zapomina.
To były inne czasy. Mama zajmowała się głównie domem. Ojcowie nie byli dopuszczani do porodów. Moja żona pracuje, nasz związek w ogóle jest bardzo partnerski. Inaczej trochę wygląda też moja aktywność w roli ojca. Przewijałem, wstawałem w nocy i klepałem, żeby się odbiło.
Na pewno jestem obecny przy czynnościach, które kiedyś były zarezerwowane dla kobiet. Facet chodzący z wózkiem jeszcze trzydzieści lat temu był troszkę obciachowy.
Nie jestem zwolennikiem demokracji w zespole. Z moich doświadczeń wynika, że musi być osoba, która wszystkim rządzi. Zaczęliśmy współpracować z ojcem już po tym, kiedy wyprowadziliśmy się od rodziców. Brakowało nam spotkań rodzinnych, niedzielnych obiadów, bo albo my wyjeżdżaliśmy na koncerty, albo nie było ojca. Pojawił się pomysł, że skoro jesteśmy już z Piotrkiem tyle lat na scenie i coś tam umiemy, to może nagramy coś razem z tatą. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie wyobrażaliśmy sobie na pewno, że wrócimy do relacji ojciec-synowie. Myśleliśmy, że będą one podobne do tych panujących w naszym zespole, czyli bardziej partnerskie. Okazało się jednak, że czasami od pewnych rzeczy nie da się uciec (śmiech).
Krzyczy - nie. Mój tato jest mistrzem ironii i sarkazmu, co czasami wychodzi nam bokiem. Sarkazm to w końcu też jakaś forma agresji (śmiech). Natomiast kiedy wychodzimy we trójkę na scenę, zaczynamy grać, jest to moment magiczny. Miękniemy i zaczynamy robić to, co do nas należy.
Mam nadzieję, że Bóg jest, aczkolwiek moje wyobrażenie Boga mocno różni się od starotestamentowego surowego ojca. Zostałem wychowany w rodzinie katolickiej, dużo czasu spędzałem z dziadkiem i babcią, którzy zabierali mnie do kościoła, co często kończyło się z moimi omdleniami. Te zapachy, wszystko związane z mszą, robiło na mnie jakieś złe wrażenie. Później przechodziłem bunt metalowy i dużą satysfakcję zapewniało mi pojawienie się na lekcji religii z pentagramem i w koszulce Slayera. Ale miałem też szczęście być na ślubie, który prowadził ksiądz Tischner, spotkałem kilku naprawdę wybitnych księży-myślicieli, jestem fanem Michała Hellera - jego dialog nauki z religijnością jest świetną odtrutką na książki Richarda Dawkinsa.
Pisząc "Karate", myślałem o publicystach, którzy łączą politykę z katolicyzmem, co jest bardzo, bardzo niebezpieczne. Łatwo udowodnić im hipokryzję, sponiewieranie głównych cnót.
Z drugiej strony język wielu księży kojarzy mi się z egzorcyzmami. Nie wiem, czy zauważyłeś, że obecnie trwa powrót egzorcyzmów i egzorcystów, istnieje nawet poświęcone tej tematyce pismo, dużo o tym wszystkim czytałem.
To bardzo ciekawe zjawisko, pewnie głównie socjologiczne, ale też troszkę przerażające. Duch egzorcyzmu unosi się nad naszym katolicyzmem - bardzo rozpolitykowanym - a to strasznie spłyca religijność, sprowadza ją do sfery moralnej, do karania. To właśnie wygoniło mnie ze wspólnoty, jaką jest Kościół.
Ksiądz Tischner mówił, że Kościół - jeżeli w ogóle wypada mu się jakąś władzą interesować - powinien interesować się wyłącznie władza duchową. Tymczasem za każdym razem, gdy ktoś próbuje w Polsce rozpocząć dyskusję na ten temat, słyszymy o atakach na Kościół. Nie mogę tego zrozumieć, bo nie ma bardziej uprzywilejowanej instytucji niż Kościół właśnie.
Zgadza się. Aczkolwiek słyszałem też o atakach na środowisko dziennikarzy, na służbę zdrowia itd.
Mela Koteluk, Fisz, Smolik, Organek, Zalef i inni, czyli pierwszy koncert Męskie Granie Orkiestry nad Wisłą w Warszawie, 2 czerwca 2015 (fot. materiały prasowe)
Jestem, jestem (śmiech). Piotrek też. Mam w dupie przeziębienia, bardziej boję się śmierci w ogóle. Lubię Woody'ego Allena, bliski jest mi sposób, w jaki opowiada o swoich strachach - bardzo neurotycznych - przed śmiercią i przed starością. Komedia to pewnie dla niego pewien rodzaj terapii.
Ja też dużo opowiadam o śmierci. Era komputera, o której wcześniej mówiliśmy...
Tak (śmiech). Kiedy masz powiększone węzły i czytasz o tym w sieci, od razu wydaje ci się, że masz coś strasznego. Chyba trochę się już z tego wyleczyłem, ale nadal co roku robię badania krwi. Nie wiem do końca po co, ale robię (śmiech). Ten lęk pojawił się w momencie, kiedy na świat przyszły dzieci. Teraz wiem, że muszę o siebie bardziej dbać. Jestem uzależniony tylko od szlugów. Czasami.
(Śmiech) Zazwyczaj w życiu tak właśnie wychodzi. Ale naprawdę jestem wrogiem nikotyny.
Bo malarstwem trzeba żyć, trzeba się z nim budzić. Czytałem kiedyś wywiad z jednym z moich ulubionych polskich artystów, czyli Andrzejem Wróblewskim, który opowiadał o swoim systemie pracy. Musiał położyć się przed godziną dwunastą i wstawał o piątej rano, codziennie malował. Potem pięć płócien wyrzucał, zostawiał jedno.
Ja nie potrafię już skupić się na wielu rzeczach jednocześnie. Kiedy zrezygnowałem ze studiów i zacząłem jeździć po świecie z moim bratem i mikrofonem, nie było na sztukę czasu. Nadal maluję - rzadko - ale nie lubię pokazywać obrazów. Poza tym sama sztuka, jej język, bardzo się zmieniły. Nie jestem do końca przekonany do eksperymentów z konceptualizmem. Moja żona wyciąga mnie na wystawy, więc wiem, co się dzieje, ale nie czuję już tego języka. Ostatnio bardziej pasuje mi klasyczne malarstwo, w którym jest miejsce i na poezję, i na podpatrywanie świata. Pytałeś wcześniej o kryzys wieku średniego...
Tak (śmiech). No więc zauważyłem, że obecnie mniej we mnie zachwytu Basquiatem, a więcej klasyką, która kiedyś mnie nudziła. Potrafię wreszcie przyjrzeć się temu, jak ze światem radzili sobie mistrzowie holenderscy. To jest dla mnie coś zupełnie nowego. Słucham też muzyki klasycznej...
(Śmiech) Dojrzewam wreszcie.
Jestem szczęściarzem, bo udało mi się mieszkać z ludźmi, którzy kochali się przez dziesiątki lat. Teraz mam tę samą sytuację. Czuję się kochany, kocham. Lubię powroty do domu. Cieszę się na wspólne wakacje z dziećmi. Bardzo mnie wyciszają, mimo że mamy z żoną mnóstwo roboty. Moje dzieciaki są totalnymi punkowcami, potrafią nieźle dać nam w kość.
Nie, konserwatywne. Lanie w dupę i tak dalej (śmiech). Dajemy dzieciom jak najwięcej swobody, ale - podobnie jak było w moim domu - granica gdzieś jednak jest. Musimy uważać, bo mamy bardzo wrażliwe dzieciaki. Z drugiej strony znają już nasze słabości, więc wiedzą, gdzie dokopać.
A wracając do spełnienia. Mieliśmy z Piotrkiem dużo szczęścia. Z płytą "Polepione dźwięki" trafiliśmy w dobry czas. Od tamtej pory gramy nieprzerwanie. Po "Mamucie" po raz pierwszy doszło do takiej sytuacji, że podczas trasy mamy po dwa koncerty w jednej miejscowości - w Szczecinie, w Bielsku- Białej. Nigdy nie występowaliśmy na stadionach, ani w wielkich halach, ale zawsze przychodzi na nasze występy czterysta, sześćset osób. Jesteśmy konsekwentni, wrażliwi na to, co dzieje się dookoła, słuchamy rzeczy nowych, a nawet modnych, ale mam nadzieję, że w naszej muzyce słychać nas.
Bartosz "Fisz" Waglewski (1978). Syn Wojciecha Waglewskiego, lidera Voo Voo. Razem z bratem, Piotrem "Emade" Waglewskim, oraz Inespe założył w latach 90. hip-hopowy skład RHX. Pierwszy album pod własnym szyldem - "Polepione dźwięki" - wydał w 2000 roku; wspólnie z Emade nagrywa i występuje także jako Tworzywo (wcześniej Tworzywo Sztuczne). Ma na koncie płyty wydane w ramach projektów Bassisters Orchestra i Kim Novak. Współpracował m.in. z Envee (krążek "Fru!"), Marią Peszek ("Miasto Mania") i własnym ojcem ("Męska muzyka", "Matka, Syn, Bóg").
Stwórz własną zwrotkę singla "Armaty", którą zaśpiewają artyści Męskiego Grania >>
Więcej informacji na temat trasy Męskie Granie 2015 w naszym serwisie specjalnym .