Wielki powrót disco na Flow Festivalu. Obsługa eleganckiej pizzerii? Kiedy zaczęli grać, żarty się kończyły

Całkowita rehabilitacja tradycyjnej muzyki disco, genialny koncert ?nowej Amy?, rewolucyjne warsztaty dla aktywistów miejskich - to tylko kilka atrakcji zakończonej właśnie imprezy w Helsinkach.

Połowa sierpnia w festiwalowym kalendarzu tradycyjnie stoi pod znakiem Skandynawii. W ten sam weekend w trzech największych krajach regionu odbywają się trzy duże, ważne i popularne festiwale: Oya w Oslo, Way Out West w Goeteborgu i Flow w Helsinkach. Łączy je nie tylko część wykonawców, którzy korzystając z niewielkich odległości między tymi miastami grają w jeden weekend na dwóch, a czasem nawet na wszystkich trzech imprezach, łączy je też charakter: wszystkie odbywają się w centrach miast: dwa pierwsze w malowniczych miejskich parkach, trzeci - na terenie nieczynnej elektrowni. Wszystkie są też stosunkowo niewielkie - organizatorzy imprezy w Helsinkach podawali oficjalnie, że każdego wieczoru na terenie festiwalu przebywało około 23 tys. osób.

Trochę inny festiwal

Flow, który zawsze jest z tej całej trójki najmniej rockowo-gitarowy, w tym roku niemal zupełnie uciekł od tego typu brzmień - jedynym "dużym" zespołem tego gatunku w tegorocznym programie była grupa Ride (która, na marginesie, wypadła nader blado i niemrawo - była cieniem samej siebie w porównaniu z występem na katowickim Off Festivalu, pokazując któryś już raz tym sezonie, że jej pierwsza od wielu trasa koncertowa jest bardzo nierówna).

W tej sytuacji w Helsinkach na plan pierwszy wysunęli się wykonawcy, którzy z rockiem mają niewiele wspólnego, a gitar nie używają wcale, albo tylko pretekstowo. Organizatorom - obok propozycji oczywistych, np. grającej w tym roku jako headliner na kilkunastu festiwalach formacji Florence and the Machine - udało się też zaprosić do Helsinek kilku wykonawców, którzy w tym sezonie festiwalowym występowali raczej rzadko. Ich koncerty okazały się też wielką ozdobą festiwalu, a Nile Rodgers i Beck - jego wielkimi bohaterami.

 

Mistrzowie jak obsługa pizzerii

Nile Rodgers, człowiek, który - jako wykonawca, kompozytor czy producent - stoi za sporą częścią największych dyskotekowych i popowych przebojów ostatnich trzech dekad, zaczął koncert od krótkiej autoprezentacji: wymienienia wykonawców, z którymi współpracował i utworów, które współtworzył. Coś, co w każdych innych ustach zabrzmiałoby jak śmiertelnie pretensjonalne i czcze bałwochwalstwo, w przypadku tego legendarnego twórcy wypadło wręcz skromnie, a przede wszystkim: po prostu uroczo. Mało tego: przez kolejne półtorej godziny Rodgers zagrał te utwory, o których mówił. A ładunek przebojowości w tym zestawie był tak potężny, że rzucał na kolana. W repertuarze tego koncertu nie było utworu, który nie byłby gigantycznym, transkontynentalnym przebojem i którego nie znałby chyba każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z muzyką rozrywkową.

Rodgers przejechał się jak rollercoasterem po całej swojej karierze: było kilka ukłonów w stronę zamierzchłych czasów Clubu 54, było kilka utworów znanych z repertuaru innych wykonawców, "Let's Dance" Davida Bowiego czy "Get Lucky" Daft Punk, był też rzut oka na współczesność grupy Chic w postaci utworu "I'll Be There", który choć liczy zaledwie kilka miesięcy, w zasadzie już zdążył zostać klasykiem.

 

Moc samego tego repertuaru to jedno, ale o tym, że tego koncertu nie sposób określić inaczej niż genialnym, zaważyło oczywiście także prawdziwe mistrzostwo muzyków. Choć starsi państwo na scenie - wszyscy w nienagannych białych kreacjach wieczorowych - wyglądali jak obsługa eleganckiej pizzerii albo ta bardziej poczciwa część obsady filmu gangsterskiego, kiedy zaczynali grać, żarty się kończyły. Okazało się, że wszyscy są prawdziwymi wirtuozami, którzy znakomicie sprawdzali się zarówno wtedy, kiedy lider ciągnął ich w stronę zaskakujących improwizacji, jak i podczas zawrotnych solówek. Od razu było widać, że grają ze sobą nie tyle od lat, ale wręcz od dekad - idealne zgranie, pełne porozumienie i charakterystyczny, pełen luzu, płynący "groove" wynosiły to, co robili razem na scenie na poziom nieosiągalny dla wielu artystów.

Wielki powrót disco

To, co wydarzyło się podczas koncertu Chic było niezwykłe na co najmniej kilku poziomach: czysto ludzkim - kiedy Rodgers niemal ze łzami w oczach opowiadał o swoich wygranych zmaganiach z chorobą nowotworową, muzycznym, a przede wszystkim - kulturowym. Oto bowiem na koncercie w Helsinkach dokonało się w pełni dzieło całkowitej rehabilitacji klasycznej muzyki disco i jej spektakularnego powrotu na światową scenę. Przez wiele lat odrzucana, wyśmiewana i traktowana jako prymitywna rozrywka, przypominana w ostatnich latach przez coraz liczniejsze, ale jednak niszowe zespoły, przywrócona uwadze szerszej publiczności przez duet Daft Punk, dziś w pełni chwały znów wylądowała w samym centrum uwagi.

Co więcej: w tej postaci, w jakiej podaje ją Chic, nie ma miejsca na grę konwencją, branie w nawias czy ironię - to jest dokładnie to samo granie, które brzmiało w klubach w złotych latach disco. Dziś, bez żadnych buforów ochronnych, bez żadnych zabezpieczeń przyjmuje ją hipsterska publiczność i bawi się przy niej znakomicie. Pokazuje tym samym, świadomie czy też zupełnie bezwiednie, że po pierwsze - disco powraca dziś oczyszczone z wszelkich zarzutów, jak przestępca po zatarciu skazania, z całkowicie czystą kartą na nowe życie, po drugie - że kompletnie nie mają już dziś najmniejszego sensu dawne subkulturowe podziały, które bezdyskusyjnie zakazywały przedstawicielom alternatywy słuchać tak mainstreamowych gatunków. Koncert zespołu Chic na Flow Festivalu zmienił w przypadku disco sens sformułowania "guilty pleasure" - pokazał, że dziś w zachwycaniu się takim graniem nie ma już absolutnie nic wstydliwego i nie ma mowy o żadnej "winie".

Mistrz wielogatunkowy

O ile koncert Chic w jakimś sensie otworzył fiński festiwal, jego symbolicznym zakończeniem okazał się występ Becka. Artysta, który w tym roku przypomniał o sobie po kilku latach milczenia bardzo wysoko ocenioną płytą, na koncercie pokazał, że jest w znakomitej formie.

To, że nie gra zgodnie z przyzwyczajeniami i schematami Beck zaznaczył już na samym początku swojego występu, wykonując swoje dwa najpopularniejsze utwory: "Devil's Haircut" i "Loser". Rozprawienie się z przebojami już na dzień dobry dało mu wolne pole, na którym mógł zrobić, co tylko chciał. I zrobił.

 

To była nie znająca granic i zahamowań przejażdżka po najróżniejszych stylach, konwencjach i porządkach: od tradycyjnego rocka, przez pokręcony pop do nietypowego hip-hopu, z zaskakującymi przystankami w okolicach m.in. latino rocka, gorącego soulu czy nawet... disco (to wtedy, kiedy muzycy znienacka zacytowali w którejś z piosenek spory fragment klasycznego "I Feel Love"). Na takie zabawy można sobie pozwolić, kiedy ma się niczym nie skrępowaną muzyczną wyobraźnie i muzyków, którzy z równą swobodą potrafią zagrać wszystko. Beck ma i jedno, i drugie, co pokazał w Helsinkach bardzo dobitnie, dając festiwalowej publiczności ponad godzinę znakomitej zabawy.

Ale najlepsze zostawił na koniec, uzasadniając w zupełnie wystarczający sposób, czemu nie było tam miejsca na przeboje - oto bowiem piątka rozumiejących się doskonale muzyków zaczęła improwizować na sposób iście jazzowy, wplatając w swoje niezwykłe jam session fragmenty utworów wykonawców z zupełnie różnych gatunkowych planet. Było w tym wszystkim słychać niezwykły luz i poczucie humoru, a imponująca solówka samego Becka na harmonijce ustnej okazała się świetną wisienką na torcie.

Rośnie i nie ma dość

Ale oczywiście fińska impreza żyła nie tylko starymi i jeszcze starszymi mistrzami. Nie zabrakło przecież w jej programie ekscytujących nowości. Najważniejsza z nich, bez żadnych wątpliwości, była Lianne La Havas. Apogeum, esencją i kwintesencją jej ekscytującego występu był wykonany mniej więcej w jego połowie utwór "Grow" - najmocniejszy, pod wieloma względami, moment nowej płyty, wydanego dosłownie kilka dni temu albumu "Blood".

Zaczął się od fragmentu zaśpiewanego a'capella, który z największych sceptyków z miejsca mógł zrobić zadeklarowanych admiratorów głosu młodej Angielki. A potem, z minuty na minutę, nomen omen, rósł coraz bardziej, napędzany atakującą z iście rockową werwą perkusją, wzbogacony żywymi partiami smyczkowymi i wydłużoną środkową częścią, w której La Havas bardzo skutecznie zachęciła tysiące Finów do wspólnego śpiewania miłosnych wyznań. Kilka minut później podobny poziom energii artystka osiągnęła przy utworze "Never Get Enough", pokazując, że z pewnością nie jest "gwiazdą jednego przeboju", ale ma w magazynku sporo bardzo celnych pocisków.

 

Czy któryś z nie umiejących obejść się bez przesady i emfazy brytyjskich dziennikarzy posunął się już do okrzyknięcia La Havas "nową Amy"? Bo jeśli tak, to - toutes proportions gardées - wyjątkowo miałby trochę racji: to podobny głos, podobny talent, podobna energia i tylko trochę mniejsza charyzma (podczas tego koncertu artystka miała nawet swój "Tony Bennett moment", kiedy na scenę nieoczekiwanie wpadł występujący po niej Nile Rodgers i wyściskał ją serdecznie).

Z takim talentem, z takim głosem, z tak dobrą płytą - ten rok powinien należeć do La Havas. A jeśli po drodze nie pojawi się jakiś Fielder-Civil, w przyszłym sezonie o jej występy na największych scenach będą się biły wszystkie festiwale.

Młodzi z widokami na przyszłość

Ciekawym odkryciem festiwalu okazał się Shamir - nieco androgyniczny, czarnoskóry amerykański nastolatek, wychowywany w muzułmańskiej rodzinie na zapadłej prowincji, zaprezentował się jako mocny kandydat na sporą gwiazdę współczesnej sceny dyskotekowej. Jego kompozycje bardzo skutecznie ewokowały wspomnienia ze złotych lat disco i synth-popu, a jego delikatny głos momentami brzmiał jak żywcem zsamplowany z płyt klasyków drugiego z tych gatunków. Kilka autorskich kompozycji i w ciekawy sposób zdekonstruowany utwór grupy Passion Pit, pokazywały że oprócz charakterystycznego głosu młody artysta ma też spory talent kompozytorski. W poniedziałek będzie się można o tym przekonać na warszawskim koncercie muzyka i wiele wskazuje na to, że w najbliższych latach może być o nim głośno.

To, że ma duże zadatki na naprawdę sporą gwiazdę potwierdził w Helsinkach, tydzień po nader udanym występie na Off Festivalu, amerykański raper Ilovemakonnen. Początek jego koncertu zakłóciły techniczne problemy z komputerem, ale młody artysta umiejętnie wybrnął z sytuacji, rapując fragmenty swoich piosenek a'capella, a momentami nawet freestyle'ując. Na dodatek szybko okazało się, że - w przeciwieństwie do polskich hipsterów, bawiących się w Katowicach, których znaczna większość wyraźnie nie miała zielonego pojęcia o twórczości debiutanta, Finowie okazali się znakomicie zorientowani i śpiewali wraz z raperem wszystkie teksty.

Obiecujący debiutant pokazał w Helsinkach, że na scenie potrafi podczas jednej piosenki wykrzesać z siebie tyle energii, ile Kanye West nie wygenerował przez swój cały niesławny występ w Glastonbury. A jego charakterystyczny, powtarzany wielokrotnie, gest obracania zwinięta dłonią - coś między scratchowaniem po winylowej płycie a mieszaniem herbaty - staje się powoli jego koncertowym znakiem rozpoznawczym.

 

W niedzielę fani hip-hopu obecni na festiwalu mieli jeszcze jeden obowiązkowy punkt programu: koncert Tylera The Creatora. Co prawda raper nie przywiózł ze sobą do Europy imponującej scenografii, z jaką występował w Ameryce, ale i tak sprawił, że fani byli zachwyceni jego występem. Amerykanin budował między utworami narrację składającą się głównie z narzekania na to, jaki jest zmęczony i śpiący. Pomysł okazywał się bardzo przewrotny i zabawny, kiedy tylko zaczynały się kolejne piosenki i Tyler zaczynał szaleć po całej scenie: skakać, tańczyć i odgrywać scenki związane z tekstami, które rapował. Po godzinie tego pełnego energii występu, było raczej jasne, kto jest w tym sezonie festiwalowym królem hip-hopu. Polscy fani artysty i wszyscy, którzy chcą się przekonać, jak powinien wyglądać hiphopowy występ festiwalowy, powinni czym prędzej zaplanować wyprawę na jedyny polski koncert Tylera w tym sezonie - Amerykanin pojawi już w najbliższy weekend na katowickiej imprezie Tauron Nowa Muzyka.

 

Dobrze wypadli też przygotowujący się do debiutu Szwedzi z duetu Death Team. Mimo nazwy, zwiastującej raczej coś bliskiego ekstremalnemu metalowi, para młodych muzyków, udających jeszcze młodszych niż naprawdę są, gra pełną radości i entuzjazmu zabawową muzykę: coś pomiędzy disco i podanym po europejsku j-popem. Do swoich beztroskich piosenek, na scenie dodali jeszcze uroczą, wciąż jeszcze nie zepsutą choćby śladem rutyny żarliwość - ich zachętom nie sposób było odnowić, więc już po chwili cała publiczność zgodnie tańczyła w rytm ich naiwnie prostych piosenek.

Finowie szukający szansy

Jak w przypadku wielu festiwali, odbywających się na muzycznych peryferiach Europy, także na Flow można było zapoznać się z nader silną reprezentacją lokalnej sceny. Prym wiodła w niej Mirel Wagner, jedna z nielicznych fińskich artystek, którym udało się w ostatnim czasie trafić do szerszej, międzynarodowej publiczności. Czarnoskóra singer/songwriterka występowała w Helsinkach drugi rok z rzędu, tym razem na znacznie większej scenie. Nie był to jednak do końca dobry pomysł: owszem, z jednej strony artystka - mimo wczesnej pory - przyciągnęła tłum, który nie zmieściłby się pod mniejszą sceną, ale z drugiej - jej intymne, niemal skrajnie minimalistyczne, piosenki o miłości i śmierci z pewnością zabrzmiałyby mocniej w bardziej kameralnych warunkach.

 

Uwagę widzów zwrócił także zespół Have You Ever Seen The Jane Fonda Aerobic VHS? Po pierwsze, oczywiście, za sprawą swojej absolutnie zawrotnej nazwy, ale po drugie - ciekawej, nawet jeśli mocno niszowej, muzyki. Surowy, brudny pod względem brzmienia indie-rock tej grupy był bardzo lo-fi i mocno nawiązywał do tego, co dzieje się dziś na obrzeżach amerykańskiej sceny indie.

 

Flow dla artystów, miejskich aktywistów i dzieci

Flow Festiwal to, oczywiście, nie tylko muzyka: organizatorzy zadbali o to, żeby uczestnicy imprezy mieli do wyboru sporo pozamuzycznych atrakcji, z których duża część miała mocny wymiar edukacyjny i społeczny.

Organizatorzy festiwalu nawiązali kontakt z miejscową akademią sztuk pięknych, zapraszając jej studentów do przygotowania prac wystawianych w czasie imprezy. Dzięki temu jej teren stał się miejscem licznych, często dość zaskakujących ingerencji artystycznych. Na dodatek część prezentowanych prac, np. witająca wszystkich przy głównej bramie rakieta kosmiczna, wykonana była z odpadów po poprzedniej edycji festiwalu.

Był to jeden z wielu elementów tego, z czego słyną skandynawskie festiwale: zwracania uwagi na ekologię. Było to widać na każdym kroku: począwszy od spraw oczywistych, takich jak segregacja odpadów, przez "napędzanie" całego festiwalu energią z odnawialnych źródeł, aż po warsztaty ekologiczne dla uczestników imprezy. Były one częścią nietypowego przedsięwzięcia, które odbyło się w piątek, tuż przed rozpoczęciem właściwej części festiwalu. Pod hasłem Flow Talks odbyła się seria wykładów i zajęć praktycznych poświęconych rożnym aspektom funkcjonowania współczesnego miasta. Skandynawia, znana nie od dziś jako pionier radykalnych reform urbanistycznych, jak żadne inne miejsce w Europie, nadaje się na tego typu warsztaty.

Nietypowy pomysł organizatorzy Flow Festivalu zaproponowali także rodzicom: w niedzielne popołudnie zaprosili ich z dziećmi. Mogły one wejść na teren festiwalu za darmo, uczestniczyć w specjalnie przygotowanych zajęciach i posłuchać kilku koncertów - w tym czasie zaplanowane zostały występy artystów grających muzykę niezbyt głośną, pozbawioną dźwiękowej brutalności i... wulgaryzmów w tekstach. Pomysł sprawdził się w stu procentach: teren imprezy przez kilka godzin pełen był wózków, trzykołowych rowerków i ich użytkowników: kilkuletnich uczestników festiwalu, paradujących w obowiązkowych wielkich słuchawkach ochronnych.

źródło: Okazje.info

Więcej o: