Tegoroczny letni sezon festiwalowy powoli dobiega końca: opadły już echa największych i najważniejszych imprez: Open'era, Offa czy Taurona Nowej Muzyki, z ważnych wydarzeń w kalendarzu został już tylko gdański festiwal Soundrive. Trochę nieoczekiwanie serce polskiej sceny festiwalowej w ostatni weekend najmocniej zabiło w Łodzi. Tamtejsze środowisko offowo-undergroundowe zaproponowało dwie imprezy, niezależne od siebie, ale mocno powiązane na poziomie ideologicznym, programowym i personalnym. Odbywając się dzień po dniu - czy właściwie: noc po nocy, stworzyły w pewien sposób namiastkę weekendowego miejskiego festiwalu, takiego, jaki możliwy był tylko w Łodzi.
W sobotę, od wczesnego popołudnia, właściwie do białego rana, w alternatywnym centrum Off Piotrkowska odbywała się pierwsza edycja zaplanowanego ze sporym rozmachem, międzynarodowego festiwalu Domoffon.
Jego największą gwiazdą była formacja The Fall - legendarna, ceniona, ale działająca mocno na uboczu współczesnej sceny muzycznej. Czyli idealnie dopasowana do takiej imprezy jaką ma być Domoffon - offowej, alternatywnej i w szerokim tego słowa znaczeniu łódzkiej. Dość dobrze wyraził to wszystko jeden z uczestników festiwalu, komentując że "The Fall tylko w Łodzi może być headlinerem".
Koncert zespołu okazał się raczej jedynym w swoim rodzaju połączeniem tradycyjnego występu i performance'u. O to pierwsze zadbali instrumentaliści: dali rzetelny i porywający koncert, wypełniony mocnym, transowym punkiem, tym bardziej potężnym pod względem rytmicznym, że zagranym na dwie perkusje. Członkowie grupy byli tyleż bezbłędni, co bezlitośni w generowaniu uporządkowanego i idealnie wymierzonego hałasu.
Ale w tym samym czasie na scenie odbywał się swoisty hapenning, którego bohaterami byli: wokalista grupy Mark E. Smith i grająca na klawiszach Elena Poulou. Ona, mimo że było bardzo ciepło, występowała ubrana jak w środku zimy, celebrując zresztą wkładanie na siebie kolejno kilku swetrów. On, oprócz tego że śpiewał swoje partie, toczył nieustanną wojnę o to, żeby zepsuć coś na scenie: jak psotne dziecko a to rzucił mikrofonem o ziemię, a to przewracał stojaki perkusiście, a to rozkręcał potencjometry w głośniku gitarzysty. Mimowolnymi uczestnikami tej zabawy stali się techniczni pracownicy sceny, próbując naprawiać na gorąco to, co zepsuł wokalista, narażając się na jego połajanki. Ta gra była momentami bardzo zabawna i sprawiała, że nie sposób było choć na chwilę odwrócić wzroku od sceny, żeby nie ominąć któregoś z psikusów niemłodego już, ale nader żwawego wokalisty.
I nawet jeśli Smith sprawiał wrażenie dość mocno zaprawionego alkoholem, ani przez moment nie tracił kontroli nad sobą i nad tym, co się działo na scenie. I zapewnił widzom znakomite widowisko, w pełni godne festiwalowego headlinera.
Obok angielskiej gwiazdy, znaczną większość programu łódzkiego festiwalu stanowili młodzi rodzimi wykonawcy, wybrani według ciekawego klucza i stanowiący ciekawą mieszankę. Domoffon okazał się jedynym w tym roku festiwalem, gdzie na jednej scenie stanąć mogli artyści bardzo odlegli od siebie, a jednocześnie mający ze sobą zadziwiająco wiele wspólnego - przede wszystkim daleki od mainstreamu charakter swojej twórczości.
Jako przykłady zajmujące odległe od siebie bieguny stylistyczne, posłużyć mogą choćby tacy wydawcy jak zespół Nagrobki i Taco Hemingway. Ten pierwszy, młody stażem duet z Trójmiasta, zachwycił publiczność swoimi ironicznymi piosenkami o śmierci, anegdotami opowiadanymi między utworami i przygotowanym specjalnie na koncerty śpiewnikiem, nawiązującym w formie do klasycznych, ręcznie robionych, punkowych zinów z lat 80.
Ten drugi, dla którego był to trzeci festiwalowy występ w ciągu tygodnia, pokazał w Łodzi, że na dużej scenie radzi sobie coraz lepiej, a jego teksty znakomicie nadają się do wspólnego śpiewania na koncercie - inna rzecz, że ich znajomość zdaje się powoli stawać towarzyską powinnością.
Autorom festiwalu Domoffon udało się coś, co wydaje się w zasadzie niemożliwe: stworzenie całkiem od podstaw zupełnie nowej marki na zatłoczonym po brzegi i przegrzanym do czerwoności rodzimym rynku festiwalowym. Marki, która od samego startu, od pierwszej edycji, pokazała, że charakteryzuje się znakomitą jakością, bardzo oryginalnym charakterem i ciekawym programem.
Co ciekawe o tę pierwszą zadbali organizatorzy, którzy - owszem - od lat funkcjonują na rodzimej scenie muzycznej, ale nigdy nie przygotowywali imprezy na tak dużą skalę. Sprawdzili się jednak świetnie, dbając o dobrą jakość dźwięku na wszystkich festiwalowych scenach, sprawne funkcjonowanie całej pozamuzycznej infrastruktury i zaplecza i inne organizacyjne sprawy, bez których porządny festiwal obejść się nie może.
Na to, jak bardzo oryginalny charakter miał Domoffon, wpłynął z pewnością fakt, że odbywał się on w Off Piotrkowskiej. I bez festiwalu, tego miejsca, wyjątkowego centrum alternatywnej kultury, mody i miejskiego aktywizmu w samym centrum, od dawna zazdrości Łodzi cała Polska. Teraz może zazdrościć podwójnie. Okazało się bowiem, że idealnie sprawdza się jako festiwalowy teren: duża scena plenerowa i dwie małe w klubach, kino, miejsce na kiermasz płyt i wyrobów handmade'owych, gastronomia z bogatą ofertą i sporo miejsca na festiwalowy relaks - wszystko było na miejscu. Na dodatek była to przestrzeń idealnie konweniująca z ideologią festiwalu, przestrzeń oswojona przez offową sztukę, w której bardzo dobrze czuli się wszyscy, którzy ją sobie cenią, przestrzeń naturalna i oczywista dla łódzkiego środowiska alternatywnego i bardzo gościnna dla osób, które - w relatywnie sporej ilości - wybrały się na Domoffon z innych miast.
Program imprezy był ciekawy przede wszystkim dlatego, że jego autorom udało się stworzyć narrację bardzo offową, ale jednocześnie nie uciekającą w stronę hermetycznej niszy. W praktyce chodziło o to, że na scenach stawali artyści, których twórczość jest w mniejszym czy większym stopniu odległa i alternatywna wobec mainstreamu, a jednocześnie - są znani szerszej publiczności: przecież angielska punkowa grupa The Fall kilka tygodni wcześniej występowała na festiwalu Glastonbury, a piosenka w wykonaniu Taco Hemingway'a w wieczór poprzedzając imprezę trafiła na... pierwsze miejsce najbardziej popularnej listy przebojów w Polsce.
Wszystkie te elementy złożyły się na imprezę, która robiła ogromne, bardzo pozytywne wrażenie. Udało się na poziomie artystycznym, organizacyjnym i frekwencyjnym. Pierwsza edycja potrafiła narobić wielkiego apetytu przed kolejnymi edycjami, a nazwę Domoffon warto zapamiętać i z góry zaplanować wizytę w Łodzi w ostatni weekend sierpnia przyszłego roku - tym bardziej, że organizatorzy nieśmiało przebąkiwali, że będą chcieli rozszerzyć swoje przedsięwzięcie do wymiarów bliższych klasycznemu, trzydniowemu festiwalowi. To może oznaczać, że Łódź przestanie być na trwałe białą plamą na festiwalowej mapie Polski.
Znakomitym uzupełnieniem sobotniego festiwalu okazała się piątkowa impreza, zorganizowana przez lokalne środowisko punkowe. Okazała się bardzo mocnym sygnałem jego niezwykłej aktywności, a zarazem - umiejętnego budowania nowej wartości na szlachetnych, tradycyjnych fundamentach. Trzymając się najlepszej łódzkiej tradycji skłotów, rave'ów i imprez organizowanych bez żadnych pozwoleń, organizatorzy zaprosili na całonocną imprezę, wypełnioną znakomitą muzyką, odbywającą się w znakomitej atmosferze w miejscu, które - jeśli mierzyć je miarą przepisów i przyzwyczajeń - nie nadającym się do tego kompletnie.
To było rewelacyjne i rewolucyjne na co najmniej dwóch poziomach. Po pierwsze: muzycznym. Łódź pokazała, że ma bardzo oryginalną, różnorodną i nowoczesną, choć jednocześnie mocno zapatrzoną w przeszłość, scenę muzyczną, że jest w stanie zaproponować wielogodzinny program, składający się z występów zespołów grających na bardzo wysokim poziomie.
Impreza ucieszyła przede wszystkim wielbicieli muzyki z punkowymi korzeniami, dając im szansę zapoznania się z wykonawcami reprezentującymi najróżniejsze pomysły odwołujące się do na klasyki tego gatunku. Grupa Bozia zagrała ironiczny dance-punk, Dziecizbeczek - ostry, niemal ekstremalny crust, Już Nie Żyjesz - muzykę mocno osadzoną w tradycji nowej fali, która na żywo zabrzmiała znacznie bardziej punkowo niż mocno plastykowe produkcje studyjne firmowane tą nazwą. Klasą dla siebie okazała się grupa Wieże Fabryk, która od lat próbuje się przebić do szerszego grona słuchaczy swoim stylowym, mocnym, zimnofalowym graniem z tekstami krzyczącymi poczuciem alienacji i potrzebą ucieczki. Tej nocy ponure, surowe piosenki grupy zabrzmiały wyjątkowo mocno i na swój sposób poruszająco.
Ten koncert przebić mógł już tylko jeden zespół: i rzeczywiście, wciąż niedostatecznie doceniona gwiazda łódzkiego undergroundu, grupa 19 Wiosen, wypadła znakomicie. Niezwykła charyzma wokalisty grupy, Marcina Pryta, jego nietypowe zachowanie na scenie i świetne teksty, pełne gryzących lęków i martwych, industrialnych krajobrazów, robiły gigantyczne wrażenie. Tym bardziej, że zyskały mocne wsparcie muzyczne: grupa po kolejnych przetasowaniach w składzie brzmi dziś mocniej, pełniej i bardziej spójnie niż kiedykolwiek wcześniej.
Jej koncert robił tym większe wrażenie, że odbywał się w iście postapokaliptycznej scenerii. Scena ustawiona była w nieużywanym przejściu podziemnym nieopodal nigdy niedokończonego budynku potężnego kompleksu szpitalnego. Surowy, szary i zimny beton był idealnym tłem dla ostrej muzyki i dodawał mocy przesłaniu tekstów wszystkich wykonawców.
Pomysł zaprezentowania tej dużej reprezentacji łódzkiej sceny właśnie w takich warunkach z jednej strony był bardzo znamienny i adekwatny do charakteru tego miasta i pochodzącej zeń sztuki, z drugiej - w niemal szokujący sposób podważał mocno ugruntowane przez ostatnie dekady przyzwyczajenia i oczekiwania widzów. Ta impreza musiała pod tym względem robić wrażenie na wszystkich, którzy nie wyobrażają już dziś sobie - a w wielu przypadkach: nie mieli nigdy okazji przeżyć - festiwalu bez barierek pod sceną, strojących srogie miny ochroniarzy, zezwoleń, dotacji, stref, w których można pić, ale nie można palić ani słuchać muzyki, albo na odwrót. Niczego takiego na koncercie w tunelu pod szpitalem nie było, a mimo to udał się znakomicie.
Kilka miesięcy temu na jednym z festiwalowych paneli dyskusyjnych, poświęconych polskiej scenie alternatywnej, jedna z osób, uznawanych dziś za jeden z największych autorytetów w tej dziedzinie, powiedziała, że "trudno sobie wyobrazić polskie miasto mniej kojarzące się z muzycznym undergroundem niż Łódź". Nawet jeśli ostatnie trzy dekady nie przyniosły wystarczających dowodów na to, żeby taką opinię uznać za piramidalną bzdurę, ten weekend wystarczająco pokazywał jak daleko jej od rzeczywistości.