Zespół ze sporymi szansami na popularność: gra muzykę, która jest dziś na fali, na dodatek daje pełne energii koncerty. Jego dwóch założycieli, młodych, utalentowanych Anglików, ma metalowo-hardcore'owe korzenie, więc może stąd ich sceniczna żywiołowość: obstawieni potężna baterią elektroniki, ani przez moment nie stoją w miejscu. Z jednej strony zdaje się to nie przystawać do ich pełnych melancholii i liryzmu piosenek, z drugiej - świetnie odróżnia ten zespół od zastępów podobnych grup.
"Australijska Adele"? Dziennikarze muzyczni lubią przesadzać, żeby wzbudzić zainteresowanie czytelników, ale w tym - oczywiście, że mocno przesadzonym - porównaniu coś rzeczywiście jest. Nastolatka z drugiego końca świata ma zachwycający głos, którym może doprowadzić słuchaczy do płaczu, jak i wywołać u nich prawdziwą euforię. Do tego ma ciekawy repertuar, naturalną charyzmę i talent do nawiązywania kontaktu z publicznością. Hamburski festiwal mógł być ostatnią okazją, żeby zobaczyć ją na małej scenie w zwykłej sportowej bluzie.
Skoro coraz większą - nader zasłużoną zresztą - popularnością cieszy się w Polsce zespół Dog Whistle, na uwagę ma szanse także ta amerykańska formacja. Bo pomysł jest podobny: dwie dziewczyny, zwierzające się w prostych piosenkach ze swoich emocji. Nie chodzi tu o perfekcję wykonawczą, ani o wyrafinowanie kompozycyjne czy aranżacyjne, ale o szczerość i naturalną ekspresję. I na tej płaszczyźnie ten duet sprawdza się znakomicie.
Piątka młodych Anglików wyraźnie próbowała zwrócić na siebie uwagę krzykliwymi, kiczowatymi strojami. Zupełnie niepotrzebnie - niektóre z ich piosenek zwracają uwagę w wystarczający sposób. Ładne melodie utopione w zgiełku gitar, dość charyzmatyczny wokalista i wyraźna tendencja do scenicznej nadekspresji - to wszystko sprawia, że zespół potrafi zatrzymać słuchaczy pod sceną na dłużej.
To będzie The Xx sezonu 2016 - niekoniecznie pod względem muzycznym, ile raczej w kwestii koncertowej aktywności: zespół ze świetnymi, smutnymi piosenkami, który bardzo intensywnie eksploatować będą przez okrągły rok organizatorzy koncertów i festiwali. Grupa powstała i działa w sposób dziś jeszcze niecodzienny, do którego trzeba się jednak zacząć przyzwyczajać: przez cały rok muzycy pisali i publikowali piosenki, a kiedy okazało się, że bardzo podobają się one słuchaczom, zebrali je na płycie i dopiero wtedy zaczęli grać koncerty. Ten w Hamburgu był raptem... czwarty w ich karierze. Ale okazał się na tyle udany, że można w ciemno wróżyć tej grupie sporą popularność.
Organizatorzy bardzo się postarali, żeby wszyscy delegaci na Reeperbahn Festival zapamiętali tego artystę: jego piosenka została wybrana nieoficjalnym hymnem imprezy, zagrał w Hamburgu aż cztery razy, szeptany marketing dotyczący jego osoby był nader... głośny. Czy to pomoże? Niewykluczone, bo młody angielski kompozytor i wokalista ma w repertuarze mnóstwo przebojowych, radosnych piosenek, na dwie gitary i oszczędną dawkę elektroniki, ma także sporą sceniczną charyzmę. Może się więc okazać, że był nie tylko najwyższym wokalistą na tegorocznym festiwalu, ale również jego dużym odkryciem.
Czy wielka światowa kariera zespołu Die Antwoord sprawi, że rozwiąże się worek z ciekawymi wykonawcami z RPA? Być może, choć akurat ten muzyk nie potrzebuje uchylania furtki: gra tak zdumiewającą muzykę, że powoli zaczyna zwracać na siebie coraz większą uwagę. Czarnoskóry lider i jego w większości biały skład bez żadnych kompleksów i zahamowań łączą w swej muzyce wszystko co możliwe: mroczny indie rock z radosnym popem, pustynny blues z hip-hopem z przedmieść, tradycję afrykańską z dźwiękami z Zachodu. Już na płycie było to intrygujące, na żywo robiło spore wrażenie.
To jest jedna z tych banalnych historii, którym zdarza się przynosić niebanalne efekty: dwie dziewczyny, które znają się od zawsze i od zawsze układają piosenki, będące ich pamiętnikiem z trudów dojrzewania. Na koncercie dołącza do nich grający w bardzo nieoczywisty sposób perkusista, a to co wynika ze współpracy tej trójki, to bardzo dynamiczne, pełne entuzjazmu granie, które musi się spodobać wszystkim fanom zespołu Paula I Karol.
Jedno z największych odkryć festiwalu, a zarazem - jedna z ciekawszych formacji, którą w ostatnim czasie wydała niemiecka scena muzyczna. Propozycja grupy to mroczne i pełne emocji, transowe granie, zanurzone po szyję w brudnych gitarowych sprzęgnięciach i przesterowanym elektronicznym hałasie. Sami muzycy mówią o swoim graniu, że jest jak ścieżka dźwiękowa do filmu science fiction - zgoda, ale musiałby to być bardzo piękny, choć pesymistyczny obraz o planecie, która umiera w jakiś spektakularny sposób.