O tym zespole pisali prawie wszyscy, którzy relacjonowali tegoroczny festiwal. Jego lider w ciągu kilku lat nagrał... jedenaście płyt (ale prosi, żeby czterech pierwszych nie brać pod uwagę, bo są słabe). Pełno na nich wciągających - i pod względem muzycznym, i tekstowym - piosenek ze sporym potencjałem przebojowości. Wszyscy zastanawiali się tylko, jak artysta poradzi sobie na scenie.
Poradził znakomicie. Znalazł absolutnie bezbłędna sekcję rytmiczną, tworząca mocny, rockowo-bluesowo-soulowy podkład, a sam mógł się skupić na swoich niebanalnych pomysłach gitarowych. I zostaje tylko pytanie, czy mina lekko zagubionego chłopca to kreacja artystyczna czy urocza naturalność. Mac DeMarco powinien go natychmiast zaprosić na trasę koncertową. Bo zaraz może się okazać, że młody muzyk przewyższy go popularnością.
Co robi dziewczyna, gdy dorastać zaczyna i chce zostać gwiazdą rocka? W zaciszu swojej sypialni skacze po łóżku, turla się po podłodze i śpiewa do dezodorantu. Liderce tego zespołu udało się zrealizować to marzenie: skacze po podsłuchach, turla się po scenie i śpiewa do mikrofonu. I robi to z taką naturalnością, jakby nikt nie patrzył.
W tym sensie ten duet wykorzystuje strategię artystyczną, która doprowadziła Julitę Wójcik do obierania ziemniaków w Zachęcie - przenosi na scenę zachowania zwykle skrywane w domu - to przecież nie przypadek, że muzycy sprzedają naszywki z nazwą swojego zespołu, które są ręcznie wyszywane. I, nie, bynajmniej nie jest to amerykańska wersja Domowych Melodii, to coś, co sprawia o niebo mniej pretensjonalne wrażenie, więc nic dziwnego, że media obserwujące festiwal tak zachwyciły się tą grupą.
Z wyglądu bardzo punkowi, pod względem brzmienia - zanurzeni po czubki irokezów w klasyczne indie rockowe brzmienia z lat 90-tych. Amerykańskie media nie przesadzały ani trochę, namaszczając ten zespół młodych Kanadyjczyków na sporą nadzieję alternatywnej sceny gitarowej.
Bardzo dużo zgadza się w jego piosenkach: zaskakująco przebojowe melodie, brzmienie brudne do szpiku kości i świetne pomysły na współpracę dwóch gitarzystek, czasem "przekrzykujących" się ze sobą, czasem grających w kompletnej kontrze, czasem idealnie się uzupełniających. I jeszcze jedno: zjawiskowy, zdarty niemal do krwi głos wokalistki. Kim Deal może być dumna z takich "dzieci".
Odkryta przy okazji ubiegłorocznej edycji imprezy szwedzka formacja, w tym roku skutecznie umocniła swoją pozycję na amerykańskiej scenie. Jej muzyka to dość nietypowe połączenie: z jednej strony - bardzo klasyczne granie z lat osiemdziesiątych, w którym pobrzmiewa mniej więcej tyle samo post punka i zimnej fali, z drugiej zaś - wyrazisty, mocny, bardzo ciekawy głos wokalistki, której momentami bliżej jest raczej do sceny operowej niż do undergroundowego klubu.
Grający dziś zaskakująco dużo koncertów w Stanach zespół jest w bardzo dobrej formie, a dodatkowego smaku jego występom dodają co najmniej niekonwencjonalne kreacje perkusisty, który występuje a to w tropikalnym kapeluszu, a to w obroży na szyi.
Ale oczywiście nie o ekstrawagancje odzieżowe, ani nawet o wyraźne igranie przez członków grupy z płciowymi stereotypami, dotyczącymi wyglądu, przede wszystkim tu chodzi. Najważniejsze, że zespół przykłada bardzo dużą wagę do tego, co chce powiedzieć widzom: teksty i cała oprawa graficzna działań grupy bardzo wyraźnie nasycone są mocnym, feministycznym, antyseksistowskim przekazem.
To, co nie udało się w Hamburgu na festiwalu Reeperbahn, gdzie wokalista grupy zatruł się i muzycy odwołali koncert na kwadrans przed jego rozpoczęciem, w Nowym Jorku udało się ze sporą nawiązką: nowa grupa z dużym balastem przeszłości zadebiutowała przed branżową publicznością w imponujący sposób.
Od pierwszych minut tego występu było widać, że między brytyjskimi muzykami i ich amerykańskim wokalistą jest wręcz niezwykła chemia (może tylko trochę szkoda, że jej głównym składnikiem był kipiący na wszystkie strony testosteron), a ich wspólny pomysł na to, jak połączyć spuściznę poprzednich zespołów, w których grali: Lostprophets i Thursday i zamienić ją w coś zupełnie nowego, sprawdza się całkiem nieźle. Choć gitarzystów wyraźnie nosiło i korciło, żeby robić tyle hałasu, co dawniej, świetnie odrobili lekcję tego, że czasem warto zagrać mniej, bo to przynosi większy efekt.
Dla Walijczyków nowy zespół jest znakomitym sposobem na ucieczkę z cienia kryminalnej przeszłości swego poprzedniego wokalisty, dla Rickly'ego - dowodem na to, że sprawdza się dziś równie dobrze za mikrofonem w ekstremalnie punkowej supergrupie United Nations, jak i nowofalowo-posthardcore'owym No Devotion.
Oczywiście, na koncercie niewiele zostało z piekielnie dopracowanego brzmienia, znanego z najnowszej płyty, które muzycy cyzelowali miesiącami czy wręcz latami. Została natomiast cała bezpretensjonalność tych piosenek, ich chwytliwość i lekkość, tylko z pozoru ocierająca się o nonszalancję.
Bo być może brak właśnie tej ostatniej bardzo odróżnia ten zespół od całych zastępów muzyków, balansujących między alternatywnym rockiem i indie popem. A jego piosenki dlatego są tak intrygujące, że każdy dźwięk zagrany przez trzech gitarzystów ma sens i swoje miejsce. A jeśli dodać do tego jeszcze umiejętność lidera skupiania uwagi widzów na swoich harcach po scenie, wychodzi na to, że ten zespół ma naprawdę spory potencjał.
Trio z Londynu, którego skład skutecznie przekracza granice rasowe i genderowe, przywiozło do Nowego Jorku swoją minimalistyczną muzykę, która intryguje, a nawet potrafi bardzo skutecznie uwieść.
To współczesna wariacja na klasyczny brytyjski post punk z pierwszej połowy lat 80-tych. Granie mocno oparte na repetycji i niemal nieludzkiej precyzji, bardzo surowe, a jednocześnie w jakiś sposób naturalne i pierwotne pod względem brzmieniowym - to mógł być jedyny zespół na festiwalu, którego muzycy nie używają absolutnie żadnych gitarowych efektów. Członkowie Shopping mocno uciekają od patosu Foals i popowej przebojowości Metronomy, ale znakomicie sprawdziliby się na trasie z oboma tymi zespołami.
To było czterdzieści minut, które wstrząsnęło tegorocznym festiwalem. Ale czy mogło być inaczej, skoro Bettany Howard, bardziej znana jako liderka święcącej dziś gigantyczne tryumfy grupy Alabama Shakes... wjechała na scenę na potężnym motocyklu w czarnej ramonesce i ciemnych okularach. Nie był to oczywiście przypadek: cały ten projekt oparty jest na bardzo konsekwentnej stylizacji na klasyczny rock'n'roll z lat 50-tych, nic więc dziwnego, że Bettany zagrała wszystkimi możliwymi stereotypowymi rekwizytami tamtej kultury.
Rzecz ma oczywiście jeszcze jeden wymiar, o wiele głębszy, choć w Polsce mało czytelny. Oto bowiem świeżo upieczona wielka gwiazda czarnej muzyki wciela się na scenie w gwiazdę muzyki białej - to coś, co byłoby zupełnie nie do pomyślenia, w czasach, kiedy ta muzyka powstawała. Symboliczny wymiar miał już sam gest powtórzenia - a rebours - techniki stosowanej kilka dekad temu w amerykańskim kinie czy teatrze, gdzie czarnych grali biali aktorzy z pomalowanymi na czarno twarzami: Bettany wystąpiła z twarzą pomalowaną na biało.
To był znakomity, porywający koncert, a zarazem głęboka, wielowymiarowa metafora współczesnych przemian kulturowych. Coś takiego potrafią tylko naprawdę wielcy artyści.