W Nowym Jorku zakończyła się właśnie kolejna edycja festiwalu CMJ. To jedna z najważniejszych amerykańskich imprez promujących młode zespoły, podczas której w kilkudziesięciu klubach całym mieście występuje kilka setek wykonawców z całych Stanów, Europy, Australii i Nowej Zelandii, Azji i kilku innych miejsc na świecie. Festiwal ma w programie obok licznych showcase'ów także bardzo bogaty zestaw oficjalnych i nieoficjalnych spotkań przedstawicieli branży muzycznej. Te pierwsze to przede wszystkim panele, prezentacje, warsztaty i dyskusje poświęcone najważniejszym problemom sceny muzycznej i muzycznego biznesu.
W tym roku impreza odbywała się już po raz trzydziesty piąty, co organizatorzy chętnie podkreślali na każdym kroku, ale trudno powiedzieć żeby z okazji tak poważnego jubileuszu przygotowali jakieś specjalne atrakcje w programie.
Przeglądając się tej imprezie i porównując ją z innymi wydarzeniami tego typu, nie można zapominać o jej genezie, zjawisku bardzo charakterystycznym dla Ameryki i funkcjonującym w zasadzie tylko tam.
Chodzi o fenomen rozgłośni radiowych, działających w miasteczkach studenckich. Funkcjonują od wielu dekad, nadal cieszą się relatywnie dużą popularnością i mają spore znaczenie w kształtowaniu gustów muzycznych amerykańskiej publiczności.
Kiedy w latach siedemdziesiątych rozgłośnie college'owe przeżywały szczyt popularności, ludzie, którzy byli w nich odpowiedzialni za muzykę postanowili urządzać coroczną konferencję, żeby dzielić się doświadczeniami dziennikarskimi i wiedzą techniczną, a także - żeby wymieniać się informacjami o nowej muzyce, lokalnych odkryciach i nieznanych perełkach.
W czasach bez internetu, kiedy muzyka musiała mieć konkretną materialną formę, w postaci nośnika, był to doskonały - w wielu przypadkach wręcz jedyny - sposób promowania się przez młode zespoły. Debiutujący muzycy setkami ciągnęli więc do Nowego Jorku, gdzie spotykali się kampusowi radiowcy, żeby zagrać dla nich koncert, zwrócić na siebie uwagę, dać do ręki winylową płytę i liczyć na to, że trafi na talerz gramofonu w radiowym studio gdzieś w odległym Ohio czy Oregonie.
To, co było siłą tej imprezy przez kilka dekad, teraz stało się jej przekleństwem: dziś doprowadziło do mocnej zapaści nowojorskiego festiwalu, a jutro może go zupełnie dobić. Bo jakie znaczenie ma dziś, w czasach streamingu i innych nowoczesnych technik prezentowania muzyki, tradycyjne, działające w eterze radio? Bo jakie znaczenie w dobie muzyki oderwanej od nośnika ma rozdawanie promocyjnych egzemplarzy swojej płyty? Bo jakie znaczenie w czasach globalnej komunikacji w czasie rzeczywistym, którą każdy (kogo na to stać) może mieć - niemal dosłownie - w małym palcu, a dokładnie: kciuku obsługującym smartfona, mają bezpośrednie, fizyczne kontakty między ludźmi? Te ostatnie mają jeszcze trochę sensu, ale wszystko inne, co było siłą tej imprezy, nie ma dziś żadnego znaczenia.
Wyraźnie widać, że organizatorzy festiwalu CMJ mocno przegapili coś, co znakomicie umieli wykorzystać organizatorzy odbywającej się w Austin w Teksasie imprezy South By South West. Przez wiele lat te wydarzenia szły w zasadzie łeb w łeb i rywalizowały ze sobą jak równy z równym, dziś CMJ wyraźnie kuleje, a SXSW - wciąż kwitnie. Kluczem zdaje się być zwrócenie się ku nowoczesnym technologiom, które zaczynają dziś coraz bardziej wpływać, czy wręcz - kształtować reguły gry na scenie muzycznej. W Austin przedstawiciele branży muzycznej spotykają się z informatykami - i to jest sposób przetrwania dla tych pierwszych. W Nowym Jorku mogą co najwyżej spotkać młodych, pełnych zapału i entuzjazmu, radiowców z uczelnianych kampusów. A to dziś już zdecydowanie za mało.
Efekty były raczej smutne - nowojorska impreza, mimo jubileuszu, była cieniem samej siebie sprzed lat. O ile jeszcze niedawno panele odbywały się w prestiżowych budynkach New York University przy Washington Square, w kilku salach jednocześnie, z udziałem naprawdę dużych nazwisk, o tyle w tym roku było zupełnie inaczej. Paneli było niewspółmiernie mniej, przeniesione zostały do hotelu, owszem: designerskiego, ale położonego mocno na uboczu. Co najważniejsze: nie miały nawet cienia dawnego ciężaru gatunkowego: panel dla dziennikarzy, kiedyś odwiedzany przez największe gwiazdy tak ważnych tytułów jak m.in. "Rolling Stone", w tym roku prowadziła raczej anonimowa angielska reporterka radiowa, która przekonywała, że wartościowe pytania w wywiadach z zespołami dotyczyć powinny np. tego, czy muzycy bardziej wolą psy czy koty albo w jakiej pozycji najchętniej śpią.
Zdecydowanie gorzej wyglądały też tegoroczne koncerty: było ich mniej i trochę brakowało zespołów, które zdołały już zaistnieć. Oczywiście, festiwal zawsze skupiał się na debiutantach, ale zapraszał także kilku nieco bardziej znanych wykonawców.
Być może był to jeden z czynników, które wpłynęły na wyraźnie mniejszą niż w ubiegłych latach frekwencję na koncertach. Inne to te, które dotyczą nie tylko CMJ, ale wszystkich innych festiwali i koncertów klubowych: chodzi przede wszystkim o fakt, że ludzie, z różnych powodów, są dziś o wiele mniej skłonni, żeby wyjść z domu i iść słuchać muzyki na żywo.
Bardzo ambiwalentny wymiar miała więc w tym kontekście jedna z festiwalowych prezentacji, dotycząca systemu pozwalającego na granie wirtualnych koncertów. Artysta występuje przed kamerą, choćby nawet we władnej sali prób czy garażu, a widzowie oglądają to w domach, siedząc przed ekranami swoich komputerów. Mogą na gorąco komentować koncert albo, przekonani jego wartością, kupić płytę, która natychmiast znajdzie się na ich dysku albo w chmurze. Wszystko bez wstawania z fotela.
A przecież nikt nawet nie zająknął się przy okazji o tym, że za najbliższym rogiem czeka już kolejna rewolucja, która jeszcze bardziej przewróci wszystko do góry nogami - przypadek sprawił, że dokładnie w czasie trwania festiwalu z każdego punktu sprzedaży prasy w mieście spoglądała uśmiechnięta twarz Marka Zuckerberga i buńczuczny cytat z wywiadu z nim: "zmieniliśmy świat już raz, teraz zmienimy go ponownie". Oczywiście, chodzi o Oculus Rift, system do rzeczywistości wirtualnej, który lada moment za sprawą koncernu Facebook, rezydującego zresztą od niedawna kilka przecznic od miejsca, gdzie odbywały się festiwalowe panele, trafi na rynek. To technologia, która zawisła potężnym cieniem nie tylko nad dzisiejszymi sposobami uczestnictwa w kulturze, ale generalnie nad dzisiejszymi sposobami uczestnictwa w czymkolwiek.
Festiwal CMJ pokazuje też co roku bardzo wyraźnie jak daleko Ameryka i jej alternatywna scena muzyczna są dziś od Europy. I to pod z kilkoma różnymi względami. Pierwszy to oczywiście kwestia muzyczna. O ile w Europie od kilku lat na alternatywnej scenie gitary są w mocnym odwrocie i zdecydowanie zaczyna dominować lekka, łatwa i przyjemna muzyka zwana indie popem. Czyste, nieprzesterowane gitary i instrumenty elektroniczne odgrywają w niej co najmniej równą rolę, brzmienie jest czyste, bezpieczne i przyjazne, wokaliści nigdy nie podnoszą głosów, nie mówiąc już o krzyku.
Festiwal CMJ pokazuje wyraźnie, że na amerykańskiej scenie natomiast, wciąż bardzo mocno jest tradycja brudnego, gitarowego rocka z lat 90-tych: na nowojorskiej imprezie zespołów wiernie odtwarzających tamtą estetykę jest niewspółmiernie więcej, niż na podobnych imprezach w Europie: The Great Escape w Brighton czy Eurosonic w Groningen. Co więcej: młodzi Amerykanie potrafią z wypróbowanych od lat schematów wycisnąć nową jakość i zagrać starą muzykę zupełnie na nowo. Przykładów zespołów, które znakomicie sobie z tym radzą, można było znaleźć na festiwalu mnóstwo: czy to kanadyjska formacja Dilly Dally, łącząca klasyczny indie rock z punkiem, czy pochodząca z Baltimore grupa Wildhoney, grająca popowy shoegaze na dopaminie, czy wreszcie formacja Wax Idols, cofająca się jeszcze dalej i odświeżająca gotycką nową falę z lat 80-tych.
Nie można oczywiście powiedzieć, że w programie imprezy nie było wykonawców grających inne gatunki: od hip-hopu i tanecznej elektroniki do typowego dla Europy indie popu właśnie, nie można też powiedzieć, że zabrakło gości ze Starego Kontynentu - na liczącej kilka setek pozycji liście znalazło się miejsce dla wszystkich możliwych gatunków i przedstawicieli najróżniejszych krajów. Ale niegitarowa muzyka była tylko tłem, a europejscy wykonawcy - ciekawostką, egzotyczną ale nie budzącą takich emocji jak wykonawcy z Australii czy Nowej Zelandii.
Analizując programy ostatnich edycji podobnych do CMJ imprez europejskich widać wyraźnie, że Europa i Ameryka to pod tym względem zupełnie inne planety: zespoły robiące na jednej z nich spore kariery niekoniecznie sprawdzają się na drugiej, całe gatunki, które przeżywają w Stanach chwile wielkiej chwały, w Europie praktycznie nie istnieją - tak jest np. z ostatnim renesansem muzyki emo. Impreza w takim kształcie programowym jak CMJ ma sens tylko i wyłącznie po drugiej stronie oceanu.
Nowojorski festiwal pokazuje też, że amerykańska scena muzyczna jest daleko od Europy także pod względem organizacyjnym. Ameryka jest pod tym względem w zasadzie zupełnie samowystarczalna: nie potrzebuje za bardzo artystów z zewnątrz, może się z wielkim powodzeniem obyć bez wysyłania swoich artystów do Europy - nawet mało znany amerykański zespół może sobie zorganizować w swej ojczyźnie nawet kilkaset koncertów w ciągu roku. Wycieczki do Europy, zwłaszcza dla formacji, które nie mają wsparcia dużych wytwórni, są tylko wycieczkami właśnie: czasem przyjemnym, czasem raczej kłopotliwym dodatkiem do koncertowej codzienności w Stanach.
To wszystko sprawia, że imprezy takie jak CMJ są mocno skoncentrowane na scenie amerykańskiej i jej problemach - niektóre z paneli są dla Europejczyków nie tylko w żaden sposób nieprzydatne, co wręcz nie do końca zrozumiałe - tak bardzo są bowiem zanurzone w amerykańskiej specyfice. Owszem, był w programie tegorocznego CMJ cały blok spotkań poświęconych "relacjom miedzynarodowym", ale nie przyciągnął zbyt wielu uczestników i wyraźnie sprawiał wrażenie bycia kwiatkiem do kożucha.
O tym, że Ameryka niekoniecznie jest zainteresowana Europą dość boleśnie przekonują się od kilku lat przedstawiciele polskiej branży muzycznej, którzy próbują na tej imprezie zawrzeć jakieś kontakty i promować polskich artystów. Jeszcze kilka lat temu Instytut Adama Mickiewicza wysyłał do Nowego Jorku mocną reprezentację polskiej sceny muzycznej, w tamtym roku na CMJ przyjechała relatywnie spora grupa przedstawicieli polskiej branży muzycznej: organizatorów festiwali i pracowników agencji koncertowych. Bardzo szybko okazało się jednak, że brutalnie mówiąc, Polacy nie mają w Nowym Jorku czego szukać: efekty były zupełnie niewspółmierne do kosztów i zachodu. Nic więc dziwnego że to tak zimnym prysznicu, podczas najnowszej edycji festiwalu CMJ Polaków nie było wcale: nie zagrał żaden polski zespół, nie było ani jednego przedstawiciela rodzimej branży muzycznej. I nie można mieć żadnych złudzeń: Ameryka nawet tego nie zauważyła.