Jednym z ważnych wątków konferencji South By Southwest, która odbywa się w Austin w Teksasie, są tematy związane z dzisiejszą sytuacją mediów i dziennikarzy. W tym roku na panelach poświęconych tej tematyce bardzo wyraźnie zarysował się wątek niebezpieczeństw spotykających tych, którzy na łamach poruszają "niewygodne" tematy. W kontekście Stanów Zjednoczonych oznacza to przede wszystkim nagłaśnianie działań radykalnej alt-prawicy, białych suprematystów i neonazistów. I reakcję z ich strony, często bardzo agresywną i niebezpieczną dla autorów i mediów, z którymi współpracują.
Jednym z najciekawszych głosów w tej dyskusji, pojawiającej się na wielu panelach i spotkaniach, była historia opowiedziana przez parę pracowników "Huffington Post", wydawczynię Lydię Polgreen i dziennikarza Luke’a O’Briena. To opowieść znamienna i symptomatyczna. Opowieść, która z jednej strony mocno przeraża, ale z drugiej - pokazuje jak sobie radzić w podobnych sytuacjach.
Historia zaczęła się rok temu, kiedy Luke O’Brien, dziennikarz śledczy współpracujący z różnymi mediami, m.in. z "Huffington Post", zaczął rozpracowywać sprawę jednego z użytkowników Twittera. Zamieszczał on bardzo mocne wpisy, popierające prezydenta Trumpa, atakując wszystkich jego przeciwników. Dziennikarzowi udało się ustalić, że użytkownikiem była kobieta o radykalnych, prawicowych poglądach. Postanowił nagłośnić jej działalność.
I wtedy zaczęło się piekło. O’Brien przez jakiś czas stał się jednym z głównych tematów wszystkich alt-prawicowych mediów, ofiarą prawdziwej internetowej nagonki. - Pisały o mnie oficjalne prawicowe media, pisali blogerzy, posty w różnych mediach społecznościowych umieszczali zwolennicy prawicy - opowiadał O’Brien na spotkaniu w Austin. - Czasem było to tak absurdalne, że na swój przewrotny sposób nawet zabawne. Choćby wtedy, kiedy jeden z komentatorów na skrajnie prawicowej stronie wywodził, że jestem... nazistą. Bo dokopał się gdzieś informacji, że moja "ofiara" ma żydowskie korzenie.
Ale sytuacja bardzo szybko przestała być zabawna. O’Brien nie musiał długo czekać na to, żeby opinie w internecie z krytycznych zamieniły się w agresywne. - Zacząłem dostawać groźby śmierci, telefony, maile, wiadomości pełne wulgaryzmów i pogróżek - opowiadał O’Brian. – W wielu z nich pojawiały się zdjęcia pistoletów i innej broni. Mocne wrażenie robiły zdjęcia zakrwawionych, a może tylko pomalowanych czerwoną farbą cegieł. Jak się później dowiedziałem, wśród skrajnej prawicy to swego rodzaju moda i ulubiony sposób zastraszania przeciwników - mówił dziennikarz.
Ten zmasowany atak nie był oczywiście przypadkiem. Kiedy Polgreen i O’Brien zaczęli interesować się tematem, zauważyli powtarzający się schemat. Taką strategię alt-prawica bardzo często stosowała w ostatnim czasie wobec swoich przeciwników, znakomicie wykorzystując możliwości jakie daje internet.
- To była prawdziwa fala - opowiadała Polgreen. - Dobrze zorganizowany atak, przeprowadzony równolegle na wielu platformach, przez powiązane ze sobą osoby. Na ofierze tej swoistej wirtualnej nagonki tego typu działania potrafią zrobić wielkie wrażenie. Może jej się bowiem wydawać, zwłaszcza jeśli ktoś jest przestraszony i nie jest w stanie przyjrzeć się sprawie na spokojnie i bez emocji, że cały świat staje przeciwko niej - dodawała.
Tym razem jednak alt-prawicowi aktywiści trafili na przeciwnika, którego trudno było zastraszyć i który na dodatek miał narzędzia, którymi mógł się posłużyć, budując skuteczną obronę: umiejętności dziennikarza śledczego i wsparcie redakcji. - Jako pracodawcy Luke’a staraliśmy się mu pomóc, przede wszystkim dając do zrozumienia, że nie jest w tym sam – wspominała Polgreen. – To z psychologicznego punktu widzenia bardzo ważne: kiedy mamy wrażenie, że cały świat jest przeciwko nam, dobrze jest wiedzieć, że ktoś nas wspiera i jest po naszej stronie - tłumaczyła.
Redakcja nie poprzestała na samych deklaracjach wsparcia. O’Brien we współpracy z doświadczonymi dziennikarzami z "Huffington Post" rozpoczął kolejne śledztwo, tym razem o wiele bardziej osobiste, bo dotyczące kampanii wymierzonej w niego samego. Bardzo szybko okazało się, że to, co wydawało się pospolitym, masowym ruszeniem przeciwko dziennikarzowi, jest działaniem bardzo małej grupy ludzi. Grupy dobrze zorganizowanej i mocno doświadczonej w tego typu przedsięwzięciach. - To było tylko kilka osób, działających niezależnie od siebie w różnych miejscach kraju, często mocno odległych od siebie – opowiadał O’Brien. – Uczestnicy tej kampanii nienawiści kontaktowali się ze sobą głównie za pomocą sieci i koordynowali wspólne działania, tak żeby ich efekt był jak największy.
Mało tego: bardzo szybko okazało się, że to ci sami ludzie, którzy stoją za kilkoma podobnymi sytuacjami, które miały ostatnio miejsce w Stanach Zjednoczonych. Nie tylko atakowali swoich przeciwników politycznych, takich jak O’Brien, ale przygotowywali albo przynajmniej pilotowali kilka innych akcji, które miały na celu zdestabilizowanie ładu społecznego w Ameryce. To choćby słynna afera "Gamergate", czyli walka ze zwolennikami wyrugowania, a przynajmniej minimalizowania seksistowskich motywów w grach komputerowych. Aktywiści tej inicjatywy spotkali się z bardzo silnym odzewem ze strony tych, których ta sprawa najbardziej dotyczyła – młodych mężczyzn, często pozbawionych pracy i jakiejkolwiek możliwości jej zdobycia, często będących na dodatek tzw. incelami.
Ta swoista grupa społeczna, zidentyfikowana i opisywana jest dopiero od niedawna. Jej nazwa pochodzi od angielskich słów oznaczających osoby żyjące w celibacie, ale nie dlatego, że świadomie wybrały taką drogę, ale – mówiąc najprościej – nie mogą znaleźć partnerów. Seksualna, psychologiczna i społeczna frustracja kumuluje się podczas długich wieczorów spędzanych na pisaniu nienawistnych komentarzy w internecie, ale czasem potrafi przyjąć dużo bardziej brutalną formułę.
Najnowsze hipotezy badaczy tego problemu wskazują na to, że to właśnie z tej grupy wywodzi się duża część "szkolnych snajperów" – ludzi wchodzących do szkół i otwierających ogień do wszystkiego, co żyje. Choć wydaje się, że w takich sytuacjach zabijanie odbywa się zupełnie bez planu, analizy liczby ofiar wskazują wyraźnie, że zdesperowani incele strzelają przede wszystkim do kobiet, tak jakby mścili się na nich za swoje własne niepowodzenia sercowe. Zresztą często zdarza się tak, że mszczą się za rzeczywiście odrzucone awanse – mordercy czasem wybierają szkołę, do której sami chodzą albo chodzili w przeszłości.
Innym przykładem działania tej grupy była słynna sytuacja związana z wyborami prezydenckimi. Zaczęło się od ataków sztabu Trumpa na Hillary Clinton – wygodnym pretekstem była sprawa wysyłania służbowych maili z prywatnego konta, a nie z oficjalnych serwerów rządowych, znacznie bardziej strzeżonych i mniej narażonych na skuteczne ataki hakerów. Potem taki atak rzeczywiście się odbył – włamanie nastąpiło na mailowe konto Johna Podesty, szefa kampanii Clinton.
Zorganizowana grupa przeciwniczek i przeciwników kandydatki na prezydenta zaczęła rozpowszechniać w internecie informacje o tym, że w ujawnionych przez WikiLeaks wiadomościach Podesty znajdują się zaszyfrowane informacje o siatce handlującej ludźmi. Jej bazami miało być kilka restauracji na terenie całego kraju, m.in. pizzeria Comet Ping Pong w Waszyngtonie.
Pizzeria Comet Ping Pong Farragutful - Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=54137782
Do tego momentu całą tę historię można traktować jako żart z wyznawców teorii spiskowych. Ale wtedy wydarzyło się coś, co przeniosło internetowe rozgrywki na poziom niebezpiecznych sytuacji w realnym życiu. Do waszyngtońskiej restauracji udał się jeden ze zwolenników tej teorii: wszedł tam uzbrojony i zaczął strzelać, domagając się uwolnienia przetrzymywanych w pizzerii ofiar porwań i handlu żywym towarem. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
W przypadku O’Briena kampania nienawiści także zaczęła się przeradzać w konkretne działania na realnej płaszczyźnie. Jego prześladowcy nie poprzestali na atakach w internecie. Udało im się zmobilizować swoich zwolenników do odnalezienia O’Briena i zaatakowania go w rzeczywistości, a nie tylko za pomocą napastliwych komentarzy w internecie.
- Dziś jest bardzo łatwo ustalić adres osoby, w którą się chce uderzyć - opowiadał O’Brian. - Łatwo sprawdzić, kim są członkowie jej rodziny, co robią i gdzie mieszkają. A to pierwszy krok do fizycznych ataków na konkretne osoby. W moim przypadku prawie do nich doszło, choć na szczęście nikomu się nic nie stało. Moją rodzinę i mnie uratowało to, że moje imię i nazwisko jest w Stanach dość popularne. Moi przeciwnicy próbowali atakować inne osoby, które nazywają się tak samo jak ja, szybko orientując się, że się pomyliły. Do mnie na szczęście nie udało im się trafić.
Z tej historii płynie kilka lekcji, o których mówił O’Brien, podsumowując swoją przygodę z neonazistowskim podziemiem. Pierwsza jest taka, że to środowisko jest dobrze zorganizowane i świetnie wyszkolone w dziedzinie organizowania kampanii nienawiści. Musi być na nie przygotowany każdy, kto upublicznia w mediach – tradycyjnych czy społecznościowych – ciemne sprawy tych środowisk. Druga jest nieco pocieszająca – że to zwykle działania bardzo małej grupy łatwych do zidentyfikowania osób. Trzecia wreszcie – że dla dziennikarza, który zostanie ofiarą tego typu ataków, bardzo ważne jest pełne wsparcie ze strony redakcji.