Glastonbury: festiwal z innej planety

Tego jeszcze nie było: w Glastonbury było cieplej niż na Coachelli i nie było śladu błota. Było za to dużo brytyjskiej muzyki i ekologicznej propagandy.

Na terenie Worthy Farm pod Pilton w Wielkiej Brytanii zakończyła się kolejna edycja Glastonbury, największego i najważniejszego festiwalu muzycznego na świecie. Około 200 tys. osób bawiło się i pracowało na terenie wielkiej farmy na angielskiej prowincji. Przez trzy dni działały główne sceny muzyczne, na których wystąpiło kilkuset wykonawców z całego świata. Kilka dni przed koncertami działały już inne festiwalowe strefy, gdzie można tańczyć, dyskutować, uprawiać jogę, wziąć udział w warsztatach rękodzielniczych albo medytować.

W ubiegłym roku impreza się nie odbywała - raz na cztery lata organizatorki i organizatorzy robią przerwę, żeby teren festiwalu mógł się choć trochę zregenerować. Oczekiwania wobec tej edycji były więc spore. Wygląda na to, że zostały spełnione.

Tłumy bawiły się na koncertach, tłumy tańczyły na trwających do rana imprezach. Jedni podziwiali nowe elementy festiwalowej infrastruktury - największe wrażenie wśród nich robiło ustawione na zielonej łące typowe brytyjskie... molo z wszystkimi tradycyjnymi w takich miejscach atrakcjami, inni zachwycali się dziełami sztuki przygotowanymi na tegoroczną edycję. A nad terenem festiwalu latał samolot ciągnący za sobą wielki transparent, na którym niejaki Joe pytał czy Sarah Adams weźmie z nim ślub.

Historyczne momenty bez chemii

Pod względem muzycznym impreza była bardzo przewidywalna, ale chyba nikt nie oczekiwał niczego innego. Można było zauważyć przesuwanie się drobnymi krokami od gitarowego grania w kierunku szeroko pojętego popu i elektroniki. Nawet jeśli wciąż w programie było sporo post-oasisowych, męskich zespołów rockowych, charakterystycznych dla brytyjskiej sceny, dzisiejszej publiczności niezrozumiałe musiałoby się wydawać święte oburzenie sprzed jedenastu lat, kiedy jednym z headlinerów był raper Jay-Z.

W tym roku wystapiło kilka wielkich gwiazd, które pielgrzymują po festiwalach w całej Europie: Miley Cyrus, The Chemical Brothers (podczas tego występu narratorem był Tomasz Kot!), Bastille czy Vampire Weekend, jak co roku nie zabrakło też ciekawostek, takich jak np. występ znanego aktora Jeffa Goldbluma i jego zespołu, grającego tradycyjny, swingujący jazz.

 

Największym odkryciem była nowa brytyjska scena jazzowa - reprezentowało ją kilka zespołów, które z powodzeniem wyszły z jazzowej niszy: The Comet Is Coming, Ezra Collective i Sons Of Kemet.
Nie zabrakło momentów, które z miejsca zapisały się w historii festiwalu, takich jak wykonanie największego przeboju tego roku, piosenki "Old Town Road" przez samego autora, czyli nie figurującego w oficjalnym programie amerykańskiego rapera znanego jako Lil Nas X czy wreszcie duet Kylie Minogue i Nicka Cave’a, na gorąco przyjętym koncercie tej pierwszej. I raczej nikomu nie przeszkadzało, że był to mocno przewidywalny marketingowy zabieg, a nie pełne emocji sceniczne spotkanie - między australijskimi artystami nie było śladu chemii.

Zabrakło natomiast na festiwalu kobiet na największych scenach i w najlepszych godzinach - wśród trójki headlinerów czyli: wokalisty Stormzy’ego i zespołów The Killers i The Cure, nie było ich w ogóle. Na liście 12 najważniejszych występów, tylko trzy miały kobiecy charakter. I nie był to, niestety, jedyny polityczny problem tegorocznego line-upu.

Radykalny muzyczny Brexit

Przy wszystkich szczytnych deklaracja kulturowej różnorodności i tolerancji, brytyjski festiwal okazał się – nie po raz pierwszy zresztą - zaskakująco radykalnym manifestem lokalnej tożsamości i odrębności. Obecność artystów spoza Wielkiej Brytanii była tylko trochę większa niż symboliczna, a stanowcza ignorancja publiczności wobec wielu z nich zdawała się pachnieć imperialnym poczuciem wyższości. Niektórych przypadkach było to wręcz smutne do oglądania.

Ofiarą tego procesu stała się m.in. młoda twarz światowego popu, norweska artystka znana jako Sigrid. Wystąpiła w bardzo dobrym, wieczornym terminie, na drugiej co do wielkości festiwalowej scenie, a obserwowała ją smutna garstka widzów, nieporównywalna do tłumów, które w tym samym miejscu, kilka godzin wcześniej, mimo morderczego upału bawiły się przy brytyjskich wykonawcach ze zdecydowanie niższej ligi. Coś bardzo podobnego spotkało amerykańską singer-songwriterkę Sharon Van Etten. W przyciągnięciu brytyjskiej publiczności nie pomógł jej nawet fakt, że niedawno wydała jedną z najciekawszych płyt tego roku. Jej znakomitego koncertu nie oglądał prawie nikt.

Oczywiście zdarzały się wyjątki od tej reguły - amerykańskie artystki i artyści, oglądani na festiwalu przez tłumy widzów, ale były to raczej przypadki globalnych fenomenów, przyciągających widzów czymś innym niż sama muzyka: Lizzo i Billie Eilish przecież nie tylko śpiewały w Glastonbury piosenki, ale także prowadziły ze sceny terapię dla millenialsów w depresji.

 

Wybitnie tożsamościowy charakter okazał się mieć także występ piątkowego headlinera. Wszyscy komentatorzy zgodnie podkreślali, że to, co w Glastonbury pokazał Stormzy - ubrany w kamizelkę kuloodporną z kolorami brytyjskiej flagi, zaprojektowaną przez samego Banksy’ego, jest wielkim sukcesem młodego brytyjskiego wykonawcy, prezentującego bardzo brytyjską muzykę - to gwiazdor endemicznego dla Wielkiej Brytanii gatunku zwanego grime, który w tym kontekście jawi się jako ostatni brytyjski szaniec broniący się przed napływem wszechobecnego amerykańskiego hip-hopu. W opinii brytyjskich dziennikarzy występ był czymś więcej niż tylko koncertem. Był symbolem, manifestem i deklaracją nowej brytyjskości.

Headlinerzy występujący w sobotę - muzycy zespołu The Killers - pochodzą co prawda ze Stanów, ale największy entuzjazm wzbudzili zapraszając na scenę członków arcybrytyjskiego duetu Pet Shop Boys i gitarzystę legendarnej brytyjskiej grupy The Smiths, Johnny’ego Marra. I to właśnie za sprawą wspólnego wykonania utworów "Always On My Mind" z repertuaru Pet Shop Boys i "This Charming Man" The Smiths, a nie wielu zagranych ze swadą i energią autorskich przebojów, ten występ przejdzie do historii. Żeby rozkochać w sobie Brytyjczyków, Amerykanie musieli w Glastonbury - w symbolicznym sensie - owinąć się "union jackiem", brytyjskim sztandarem.

Nawet więc jeśli pod względem politycznym festiwal jest zgromadzeniem tych mieszkańców Wielkiej Brytanii, którzy są najbardziej przeciwni wyjściu z Europy, jeśli chodzi o kwestie muzyczne na festiwalu dokonuje się radykalny, konsekwentny Brexit.

Glastonbury 2019 - StormzyGlastonbury 2019 - Stormzy Joel C Ryan / Joel C Ryan/Invision/AP

Ekologiczne transparenty i drewniane sztućce

W Glastonbury tematyka ekologiczna była obecna od dawna, ale jeszcze nigdy nie brzmiała tak głośno i wyraźnie jak w tym roku. Nikogo nie trzeba było przekonywać, jak ważna to kwestia, wystarczyło być na festiwalu i obserwować nietypowe, gwałtowne, jeśli nie wręcz dość ekstremalne, zjawiska meteorologiczne: najpierw falę niemal morderczych upałów, która błyskawicznie ustąpiła miejsca zaskakującemu chłodowi. W sobotę popołudniu temperatura w ciągu zaledwie godziny spadła o 20 stopni.

Ekologiczne kwestie były wszechobecne. W programie imprezy znalazło się mnóstwo ekologicznych debat, warsztatów, a nawet demonstracji. Teren festiwalu przystrojony był plakatami i transparentami na temat ochrony przyrody, przygotowanymi przez uczniów lokalnych szkół. Organizatorki i organizatorzy robili też wszystko, żeby na terenie imprezy nie było plastyku: sztućce na festiwalowych stoiskach gastronomicznych - w dużej części wegetariańskich i wegańskich - były drewniane, a opakowania - papierowe, nawet tradycyjne foliowe etui na książeczkę z programem zamieniono na płócienne. Pochwałę takiej polityki wygłosił gość specjalny festiwalu, sir David Attenborough - prawdziwy weteran popularyzowania wiedzy o przyrodzie, który został zaproszony, żeby z głównej festiwalowej sceny powiedzieć kilka słów o ekologii.

Ale były momenty, w którym organizatorki i organizatorzy plątali się o własne nogi: kiedy z nieba lał się żar, a uczestniczki i uczestnicy festiwalu ruszyli do dystrybutorów z darmową wodą, okazało się, że kolejki liczone są w setkach osób, bo każdy musi nalewać wodę do własnego, nie plastikowego, pojemnika. Rozdawanie plastikowych butelek byłoby błyskawiczne, ale nieekologiczne. Ludzie mdleli w kolejkach, ale plastik na festiwalu się nie pojawił.

Można też oczywiście bez żadnego problemu wykazać swego rodzaju hipokryzję tych wszystkich pokazowych działań. Bo czy drewnianymi widelcami można się obronić przed obiektywnymi faktami, takimi jak gigantyczny ślad węglowy pozostawiony przez prywatne odrzutowce i limuzyny, którymi transportowano festiwalowe gwiazdy? I czy to, że na gigantycznych wysypiskach festiwalowych śmieci i pozostałości po uczestnikach nie było plastikowych etui, zmienia w znaczący sposób szkodliwość tych hałd dla lokalnego rolnictwa? A wreszcie: czy wszechobecny zapach smażonego mięsa nie przeszkadzał za bardzo wegańskim neofitom?

Festiwal w alternatywnej rzeczywistości

Obserwując to, co działo się w tym roku w Glastonbury, w szerszym kontekście innych tego typu imprez, nie sposób nie dostrzec dość paradoksalnego zjawiska. Oto festiwal uważany przez kilka dekad za wzór dla innych festiwali, przestał być dla organizatorek i organizatorów takich imprez punktem odniesienia. I nie chodzi nawet o to, że Glastonbury zatrzymało się w czasie i stało się festiwalowym skansenem, bo wcale tak nie jest - brytyjski festiwal zmienia się, rozwija, próbuje nadążyć za nowymi czasami, czasem wnosi do debaty zupełnie nowe tematy - w tym roku był nim choćby ważny i wciąż rzadko artykułowany postulat, żeby środki higieniczne związane z menstruacją były darmowe.

Glastonbury 2019Glastonbury 2019 Grant Pollard / Grant Pollard/Invision/AP

Ale jednocześnie brytyjski festiwalowy behemot sprawia wrażenie jakby funkcjonował w zupełnie innej rzeczywistości niż cała reszta branży. Nie ma tam żadnej z ważnych festiwalowych nowości ostatnich sezonów: powiększającej się obecności artystów z kręgu kultury latynoskiej i z Azji, parytetu płciowego wśród wykonawców, stref tanecznych z radiowymi przebojami i kilku innych spraw.

A mimo to nie brakuje chętnych, żeby tłumnie przyjeżdżać na Worthy Farm i uważnie śledzić występy artystów. Czy oznacza to, że legenda tego festiwalu jest silniejsza niż dzisiejsze potrzeby i preferencje publiczności? A może raczej to, że organizatorki i organizatorzy pozostałych festiwali zwracają się dziś do publiczności zupełnie innej? A może po prostu, że Wielka Brytania różni się jednak od reszty świata także tym, jak jej mieszkanki i mieszkańcy obcują z muzyką? Tak czy owak, po najnowszej edycji festiwalu w Glastonbury widać wyraźnie, że ta impreza ma się dobrze, a jej organizatorki i organizatorzy wciąż mają na nią pomysł i wytrwale wprowadzają go w życie. Nie ma się więc co obawiać o przyszłość tego wydarzenia. I nie wiadomo tylko, czy Sarah Adams odpowiedziała "tak". 

Więcej o: