Co pewien czas pojawiają się programy, które zmieniają telewizję. Kilka lat temu był to "Big Brother", później "Milionerzy", a teraz show "Twoja Twarz Brzmi Znajomo". Za tymi sukcesami stoi światowy producent telewizyjny - Endemol, którym w Polsce zarządza Ryszard Sibilski. W rozmowie z Gazeta.pl Sibilski tłumaczy za co widzowie kochają nowe show Polsatu, jaka jest przyszłość telewizji oraz czego oczekuje polski widz i czy Internet to zagrożenie dla małego ekranu.
Ryszard Sibilski, szef Endemol Polska: - "Big Brother" to zjawisko, które ewoluuje wraz ze społeczeństwem. W Polsce był programem przełomowym. To show, które prowokuje fanów. Najważniejszy jest w nim casting. Trzeba znaleźć ludzi, którzy mają odpowiednią charyzmę. Ale to już dawno nie jest program tylko telewizyjny. W tej chwili jest on oparty o media społecznościowe. Ludzie, którzy wchodzili w pierwszą edycję, zupełnie nie wiedzieli, co będzie się działo. Teraz jest inaczej i żeby przyciągnąć widza, trzeba wykorzystać nowe możliwości. Jednak niezmienne jest to, że uczestnikami programu muszą być ludzie, którzy przyciągną do siebie widza.
- Wszyscy ją pamiętają, bo rzeczywiście była wyjątkowa. Nie udało się już tego powtórzyć. Mieliśmy świetnie dobranych ludzi, którzy nie wiedzieli, w jakim świetle będą przedstawieni. Nie wiedzieli, czy ich ktoś będzie oglądał, czy nie. A w dodatku była to taka radosna, familijna zabawa. Potem "Big Brother", zarówno na świecie, jak i u nas zaczął wywoływać więcej negatywnych emocji, konfliktów. Uczestnicy byli coraz bardziej udziwnieni i odrealnieni. A dolewano jeszcze oliwy do ognia, wymyślając dla nich zadania.
- Na świecie "Big Brother" wciąż ma się bardzo dobrze. Niektóre kraje robią już 16. edycję. Wyeliminowano błędy, które powodowały konotacje z rynsztokiem i wraca się do klimatu, jaki miał pierwszy "Big Brother". Są zadania, które uczestnicy mają wykonywać, by stymulować humor i zabawę, a nie konflikty. Zresztą w Brazylii zrobili właśnie "Big Brothera" z 3D. I jest szał!
- Tak. U nas "Big Brothera" już nie ma, bo program okazał się zbyt kosztowny. Przez sto dni, trzy zmiany dziennie, armia ludzi musi obsługiwać produkcję. W takim show życie zwykle toczy się w nocy, trzeba to szybko montować. To spora inwestycja. A pierwsze pytanie nadawcy jest zawsze takie: Ile to będzie kosztować? Z resztą duże stacje już nie potrzebują "Big Brothera". Mają swoje programy rozrywkowe, które się oglądają i zarabiają. Natomiast mniejsze stacje, dla których taki format jest wręcz stworzony, mają mniejsze możliwości finansowe.
- To taki "Big Brother" z okresu błędów i wypaczeń. Bardzo wulgarny. Raczej bez powodzenia w dużej telewizji.
- Pamiętam, jak z Edwardem Miszczakiem pojechaliśmy na ostatni tydzień pierwszej edycji show do Holandii. Wyszedł do nas producent, a właściwie zoombie, który nie spał 100 dni.. To było zjawisko, także w Polsce. Trzej operatorzy komórkowi połączyli siły, żeby ludzie mogli głosować. Wydawaliśmy gazetkę, która sprzedawała się w setkach tysięcy egzemplarzy... Może jeszcze do tego powrócimy? Dziś są Facebook i Twitter, czyli media społecznościowe reagujące na gorące wydarzenia, które w reality show są chlebem powszednim. Doskonale by się sprawdziły przy "Big Brotherze".
- Nie do końca, przecież zrobiliśmy dwie serie a program miał kolosalna oglądalność. Fakt, program nie należał do tanich. Pewna jego mutacja to reality show z Natalią Siwiec, ale na dużo mniejszą skalę.
- Zmieniła się sytuacja dyktującego trendy. Polsat otworzył wiosenną ramówkę pięcioma nowościami, co dało mu w weekend pozycję lidera. "Taniec z gwiazdami" czy "Hell's Kitchen" to programy, które się dotąd mało z Polsatem kojarzyły. Stacja weszła w gatunek dla swojego widza nowy, a on to kupił. Ludzie oglądają to, co telewizje mu pokazują. Zatem są to seriale, talent show i scripted reality, czyli telenowele dokumentalne.
- Ja ubolewam nad tym, że zarzucono teleturnieje, które się świetnie oglądają we Francji czy Hiszpanii. Zresztą Endemol jest jednym z większych producentów teleturniejów. Czemu je zarzucono? Z bardzo prostego powodu - otóż stacje nie widzą potencjału w powtórkach - w stale rosnącej liczbie stacji tematycznych, ponieważ mamy doczynienia już nie z poszczególnymi kanałami a z całymi grupami, występującymi pod markami Polsatu, TVN czy TVP. A poziom rozrywki jest naprawdę wysoki. "Postaw na milion" to przecież godny następca "Milionerów".
- Najbardziej jaskrawe jest odejście młodego widza. Ściągnięcie go do telewizji graniczy z cudem. W dodatku mamy zaburzony obraz, bo mierzymy oglądalność w kategorii 16-49 lat. Jaki tu jest wspólny mianownik? A czemu nie 59? To ważniejszy nabywca dóbr i usług niż 16-latek. Na świecie mierzy się telewizje bardziej punktowo: 16-22, 22-28 i tak dalej. Ale telewizja rzeczywiście ma problem, żeby zatrzymać u siebie młodego widza. I staje na głowie, żeby to zrobić, często na siłę. Młodego widza, wyczulonego na szczerość i manipulację, naprawdę trudno jest nabrać. Dla młodych możemy zrobić na przykład Big Brothera. Ale pewnie też by go śledzili głównie w Internecie, i to niekoniecznie w całości.
Polski widz jest trochę bardziej niecierpliwy. We Włoszech czy w Hiszpanii na przykład stało się zasadą przesiadywanie przed telewizorem przy programach, które nie mogą się skończyć. W Polsce najlepiej jest wstawić te programy w formę 90, a najlepiej 60-minutową. Polski widz jest bardziej wymagający. I polski widz i widz włoski, natomiast oglądają rozrywkę na tak samo wysokim poziomie. Nasz rynek telewizyjny jest na czasie. Jeżeli chodzi o obyczajowość, czy moralność, to być może jesteśmy o pół kroku za takimi terytoriami, które w ogóle nie mają świętości. Jeśli chodzi natomiast o aktualność tematów i jakość, jesteśmy w punkt. Jesteśmy przykładem chłodnego profesjonalizmu ze środka Europy.
- Ten program ma coś szczególnego. Coś, co zapewniało mu ogromną popularność na każdym rynku, na którym się pojawiał. Widzowie pokochali ten program za czystą formę rozrywki. Bawienie publiczności zostało powierzone profesjonalistom, którzy są do tego zawodowo przygotowani. Są zżyci z estradą, potrafią ją wykorzystać. Ta spontaniczna, zawodowa rozrywka została odebrana przez widzów z ogromnym aplauzem. To właśnie wysoki poziom umiejętności naszych wykonawców, po latach oglądania na scenie amatorów, przywraca zawodowstwu jego miejsce. Amatorstwo było atrakcyjne za czasów "Big Brothera", kiedy wchodziliśmy w sfery prywatne ciekawych osób. Dotyczy to również talent show, do których przychodzą utalentowani amatorzy. W sytuacji, kiedy prosimy ich, żeby byli kimś innym, barak zawodowstwa przeszkadza w wykonywaniu zadań. Powierzenie profesjonalistom tego, co wcześniej wykonywali amatorzy, przywraca wysoką jakość. Ten program jest pochwałą wysokich umiejętności w każdym aspekcie: wokalnym, choreograficznym, reżyserskim, charakteryzacyjnym, muzycznym i inscenizacyjnym.
- A czy musi się czymś różnić? Pierwsza edycja pozostawiła spory niedosyt. Widz sam określił, że chce oglądać to, co dostał. Uczestnicy się sprawdzili. To były absolutne odkrycia. Ten program ma pazur, który pozwala pokazać osoby znane ze strony nieznanej. Ich talent i wszechstronność uwiodły widzów. Postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę, jeśli chodzi o jakość wykonania muzycznego oraz oprawę.
- To znaczy, że wciągamy widza w bogate inscenizacje. Z utworu na utwór przeprowadzamy go do kolejnej bajki. To nie jest scena festiwalowa, na której kolejno występują inni artyści. To osiem całkowicie różnych scenograficznie, wizualnie i inscenizacyjnie opowieści, w które opakowujemy utwór. Charakterystycznym elementem jest też to, że z programu nikt nie odpada. Cel programu to nie nagroda indywidualna, a charytatywna. Te dwa czynniki jednoczą ekipę i wykonawców, którzy spotykają się z odcinka na odcinek w tym samym gronie, którzy się wspierają i tworzą unikalną atmosferę. Widzowie to doceniają.
- Telewizja dotarła do momentu, w którym potrzebuje trochę świeżej krwi. Następuje przesyt negatywnymi emocjami czy rywalizacją. Ten program jest bardzo pozytywny. To, że dzięki temu jest tak dobrze przez widzów odbierany, może być znakiem czasu. Świadczy o tym też pora emisji, która wcześniej, teoretycznie, nie sprzyjała wielkiej oglądalności. A jednak przyciągnęliśmy przed telewizory ponad trzy miliony. Okazało się, że jeżeli widz ma coś ciekawego do zobaczenia, pora nie ma znaczenia. Jesienna ramówka może jeszcze bardziej utwierdzić nas w tym przekonaniu.
- Coś, co jest w tej chwili nowe i czym wszyscy się zachwycają, za chwilę będzie już niemodne. Nastąpi przesyt i z zachwytami koniec. Ludzie na zmianę będą chcieli oglądać celebrytów i amatorów. Natomiast to, co się będzie działo w sytuacji przenikania się mediów, nie zależy tylko od nas - twórców. Dywersyfikacja kontaktu z widzami poprzez multipleksy cyfrowe, zwiększającą się ilość kanałów, a także Internet, jest faktem. Gdy te nowe kanały kontaktu z widzami zostaną właściwie docenione przez reklamodawców, będą mogły zaproponować widzowi coś naprawdę oryginalnego.
- Powszechność Internetu, to zdecydowane wyzwanie nawet dla telewizji cyfrowej, a właściwie telewizja cyfrowa , to przygotowanie do wejścia w internetowe środowisko. Jeżeli pojawi się wystarczająco dużo środków na to, żeby produkować w Internecie, to rynek całkowicie się zmieni. Internet przecież nadaje ton dzisiejszym mediom. Doskonałym przykładem internetowej produkcji jest serial "House of Cards", który rozpoczął swój triumfalny pochód od Internetu i odniósł olbrzymi sukces na całym świecie. Stało się tak jednak, ponieważ został on wyprodukowany na wielkim rynku, gdzie płacenie za kontent nie jest przeszkodą w jego oglądaniu. Chodzi tu o przyzwyczajenie widza. Widz musi traktować własność intelektualną jak towar, który trzeba kupić. Do tego modelu niestety jest nam jeszcze bardzo daleko.