Pewnie dlatego film "Thelma i Louise" tak bardzo spodobał się damskiej części publiczności i z miejsca stał się hymnem feministek. Wreszcie bowiem kobiety nie stanowiły wyłącznie pięknego dodatku do głównego bohatera; same bezczelnie wypychały się na pierwszy plan, a pojawiające się wkrótce po premierze porównania do westernu - gdzie twardzieli na koniach zastąpiły ostre babki za kierownicą - wydawały się jak najbardziej na miejscu.
Odwrócono pewne schematy, przeciwstawiono się skostniałej tradycji. W końcu, jak podkreślały osoby zaangażowane w produkcję, w każdym filmie źli goście dostają czapę. I nagle, tylko dlatego, że tym razem to kobiety wymierzyły sprawiedliwość, pojawiły się kontrowersje i protesty. - Byłam w szoku, że ludzie poczują się przez to w jakiś sposób zagrożeni - powie później Susan Sarandon. - Jakbyśmy wkroczyły na terytorium zajmowane wyłącznie przez białych, heteroseksualnych mężczyzn.
Ale taki też był zamiar Callie Khouri, debiutującej scenarzystki, która porzuciła pracę przy produkcji teledysków, rozdrażniona, że przedstawicielki jej płci postrzegano w muzycznych klipach wyłącznie przez pryzmat ciała i seksualności. Myśl, by napisać o dwóch kobietach "ani głupich, ani złych", lecz "normalnych i silnych", które zbaczają na drogę bezprawia (a przy okazji nie są psychopatkami ani prostytutkami), wydała się jej grą wartą świeczki. Sama zresztą, wyczuwając nosem hit, planowała zająć się reżyserią, pod okiem zainteresowanego projektem producenta - Ridleya Scotta.
A potem wszystko zaczęło się komplikować. Po wielu perturbacjach Scott przesiadł się na reżyserski stołek, ale nie za bardzo miał kim dyrygować, bo przez kolejne miesiące nie zdołał skompletować ekipy. Początkowo Thelmę i Louise zagrać miały Michelle Pfeiffer i Jodie Foster, jednak obie, zniechęcone ciągnącymi się w nieskończoność przygotowaniami, zaangażowały się w inne projekty. Kolejne aktorki - w tym Rene Russo, Kim Basinger, Carrie Fisher, Anjelica Huston czy Madonna - nie przypadły za to do gustu producentom. Wreszcie na horyzoncie zamajaczyły Meryl Streep i Goldie Hawn, którym od jakiegoś czasu marzył się wspólny film. Scenariusz im się spodobał, doszło nawet do wstępnych rozmów, ale ostatecznie coś nie wypaliło (Streep i Hawn zrealizowały jednak swój plan, występując w "Ze śmiercią jej do twarzy"). Katastrofa zdawała się nieuchronna.
I wreszcie na przesłuchaniu zjawiła się Geena Davis. Aktorka, która od roku męczyła Scotta telefonami, od wejścia zaczęła sypać argumentami, dlaczego to właśnie ona powinna grać Louise, głucha na wszystkie nieśmiałe sugestie reżysera, że prawdopodobnie lepiej odnalazłaby się jednak w roli Thelmy. Zdanie zmieniła dopiero na spotkaniu z Susan Sarandon. - W sekundzie, kiedy weszła do pokoju, zrozumiałam, że to ona jest wymarzoną Louise - stwierdziła i zgodziła się podpisać kontrakt. Teraz brakowało jeszcze tylko mężczyzny kryjącego się za inicjałami J.D., bo William Baldwin zrezygnował z angażu, przyjmując rolę w "Ognistym podmuchu". O zwolnione przez niego miejsce ubiegali się między innymi Christian Slater i George Clooney, ale ostatecznie zaangażowano nikomu nieznanego, początkującego aktora - Brada Pitta.
"Thelma i Louise" okazały się hitem; sypały się nagrody, krytycy się rozpływali, a widzowie ustawiali się w długich kolejkach przed kasami biletowymi. Po latach obraz Scotta nazwano nawet "ostatnim wielkim filmem o kobietach" i, jako jedna z nielicznych amerykańskich produkcji, przeszedł test Bechdel (czyli: 1. pojawiły się w nim dwie kobiety, 2. które ze sobą rozmawiają, 3. a rozmowa dotyczy innego tematu niż mężczyźni).
Nic więc dziwnego, że po premierze, kiedy przeliczono zyski, w głowach producentów pojawiła się myśl o sequelu. A kiedy zdziwiona Sarandon zapytała, co niby miała by tam robić, usłyszała po prostu: Odebrać niezły czek. - Całe szczęście do tego nie doszło. Rozsądek zwyciężył - komentowała później. Ku radości fanów nieprawdziwe okazały się również ostatnie doniesienia, jakoby planowano remake z Carą Delevingne i Michelle Rodriguez w rolach głównych.
Sarandon i Davies wciąż grają, chociaż nie kryją, że film Scotta zdominował ich karierę i od tej pory fani widzą w nich głównie Thelmę i Louise. Dla Pitta angaż okazał się pierwszym krokiem w aktorską dorosłość i szansą na wyrwanie się z niskobudżetówek. A Scott? Wciąż pozostaje jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Hollywood, z ogromnym kredytem zaufania, choć jego ostatnie produkcje - "Prometeusz", "Adwokat" czy "Exodus" - w najlepszym wypadku podzieliły publiczność. Pytanie, czy uda mu się odzyskać dawną formę, pozostaje na razie otwarte, choć pewnie już niedługo otrzymamy na nie odpowiedź - "Marsjanin", ekranizacja powieści science fiction Andy'ego Weira, trafił niedawno do postprodukcji, a Scott potwierdził, że zajmie się również reżyserią miniserialu "The Hot Zone".