Scena ewidentnie zainspirowana twórczością dawnych polskich i światowych twórców kina zaangażowanego moralnie i psychologicznie, u których każda przyjemność musiała okupiona być cierpieniem, rozdarciem wewnętrznym i walką. Obojętnie jaką, ale walką.
"Festiwal pretensjonalności" - Krzyżaniak o starcie nowego "Detektywa" >>
Otóż w scenie pan przychodzi do domu, na łóżku wije się atrakcyjna pani i ewidentnie chce się bzykać. Żeby nie było wątpliwości, pani werbalizuje swoją potrzebę mówiąc: chcę się bzykać (albo coś w podobie, ale zdecydowanie). Pan na to, że się prysznicem musi zrosić, bo co przyznaje z godną pochwały męską godnością, śmierdzi po robocie. Ale jej to nie zraża: - Lubię kiedy śmierdzisz - mówi i dalej do jego się dobiera rozporka.
Po chwili wiemy, że jemu nie pod prysznic spieszno, ale ukryć się na chwili kilka musi, bo niedomaga fizycznie i potrzebuje farmakologicznego wsparcia. Łyka więc pigułę, staje przed lustrem i (pamiętamy o tym, że czeka na niego pani) patrząc w to lustro z troską na granicy pogardy dla siebie przeżywa wewnętrzną walkę. Ale po czasie potrzebnym na zadziałanie piguły dzielnie wychodzi w ręczniku zaczepionym na biodrach. Aha, oczywiście w tej łazience palcem wskazuje widzom oparzeniowe blizny, żebyśmy już wiedzieli, że trauma uzasadniona. Wracamy do sypialni. Od pani dowiadujemy się, że był w łazience dłużej niż chwilę, bo pani lekko znudzone ma już oblicze. Ale odrywa się od kolorowej prasy, jeszcze raz budzi w sobie ten wcześniejszy entuzjazm, zrywa ręcznik ze swojego mężczyzny, i zachwyca się przyrodzeniem pana, głośno wypowiadając kwestię "mam nad czym popracować". Tym samym dała (a z nią scenarzyści) widzom do zrozumienia, że a) ma na to ochotę, b) pana przyrodzenie jest imponujące.
Reszta widzów musi się zadowolić jeno widokiem kawałka tyłka pana. Sprężysty.
"Detektyw" zawodzi? Niezła telewizja, ale już nie jest tak dobrze [RECENZJA] >>
Pani zabiera się do fellatio z impetem, a kamera prześlizgując się jeszcze raz po jego bliznach, po chwili skupia się na obliczu pana, które rzecz jasna tężeje.
Ale tężeje nie z przyjemności, a z jakiegoś wewnętrznego bólu, traumy, która doń wraca zaciskającymi się wargami, tęsknotą i strachem. Oczy zachodzą mgłą. Widzimy, że walka się w nim odbywa głęboko. I że to ważna walka jest, że będzie miała znaczenie.
A gdy już po wszystkim jest, pan się ubiera, teatralnym szeptem wygłasza kolejną sentencję, wsiada na swój motocykl i przecinając mrok nocy światłem reflektora mknie pustą drogę jakby chciał wywiać sobie z głowy ów seks sprzed chwili, a wraz z nim całą życiową traumę, która na barkach mu ciąży. I gdy jesteśmy (w założeniu reżysera) już pewni, że się na tym motocyklu rozpiździ w drobny mak, albo przynajmniej krzywdę sobie jakąś zrobi, ów zatrzymuje się efektownie, i przeżywa. W sensie, nie tylko, że przeżywa to zatrzymanie, ale dalej przeżywa traumę, którą reżyser wszczepił mu w oko specjalną soczewką chyba, bo jest niezmienne.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu Wojtka Krzyżaniaka - Wizjatele.pl . Tam też autor umieścił niewybredną scenę z filmu "Nic śmiesznego" Marka Koterskiego. Zainteresowanych odsyłamy do źródła >>