Nakręć to jeszcze raz, Sam - recykling filmowy jest teraz w modzie

Na przestrzeni kilku ostatnich lat kina zostały zalane przez kolejne adaptacje, sequele, prequele, rebooty i remaki dawnych hitów. Czyżby źródełko nowych pomysłów powoli wysychało?

Hollywood drepce nerwowo w miejscu, bo liczba oryginalnych scenariuszy, które nie są kolejnymi częściami jakiegoś popularnego cyklu ani nie przywołują do życia zakurzonych ekranowych bohaterów z dawnych lat, maleje z roku na rok. Disney odświeża swoje bajki, zamieniając animowane postacie na aktorów z pierwszych stron gazet. Odpoczywającemu na emeryturze George'owi Millerowi pozwolono wreszcie wskrzesić Maxa Rockatansky'ego, choć teraz szaleniec ma twarz Toma Hardy'ego. Kolejny niezbyt rozgarnięty miliarder postanowił sklonować sobie dinozaura. Arnold Schwarzenegger znów łamie reguły i kręgosłupy jako Terminator. Recycling pełną gębą.

Zróbmy sobie remake

Remake, czyli film nakręcony na nowo, mniej lub bardziej różniący się od oryginału, często przez wysublimowaną krytykę kwitowany pogardliwie i traktowany z góry, wciąż ma się świetnie. Bo remake się opłaca, a grube ryby z Hollywood dawno już zwęszyły doskonały przepis na sukces. I nie sposób odmówić im logiki. Tytuł, który wiele lat wcześniej ściągał do kin tłumy, prawdopodobnie i teraz, odświeżony wedle zasady "więcej, mocniej, szybciej", stanie się wabikiem na publikę, kierującą się chociażby sentymentem. Zmniejszają się również koszta, studia często wygrzebują z szuflad podpisane przed kilkoma dekadami umowy o prawa autorskie; a skoro biorą "markę" znaną i pracującą na siebie od dawna, oszczędzają też na reklamie. O tym, jak trudno wypromować dziś oryginalny blockbuster, co kilka lat przekonuje się nader boleśnie Disney - "John Carter" poległ w box office'ach, zbierając, niezasłużenie, miażdżące recenzje, podobnie zresztą jak i nieszczęsna "Kraina jutra".

Finanse finansami, ale często idzie tu też faktycznie o brak nowych pomysłów i lęk przed oskarżeniami o plagiat czy odtwórczość. Remake jest bezpieczny, bo choć wtórny, to ta wtórność jest w pełni świadoma, celowa i zaplanowana. Ogromną rolę odgrywają także różnice kulturowe. Generalizując - Amerykanie mają problem z kinematografią europejską czy azjatycką, nie przepadają też za napisami, więc wszelakie remaki filmów spoza Stanów Zjednoczonych są nie tylko mile widziane, ale wręcz pożądane. Oczywiście, odpowiednio podrasowane, dostosowane do nowej publiki, uładzone, przerobione na hollywoodzką modłę, z lepszymi efektami specjalnymi i z gwiazdorską obsadą. No i uwspółcześnione, łatwiejsze w odbiorze dla młodszego widza, dla którego nierzadko dekada to cała wieczność (co pozwala uniknąć wielu żenujących scen - do jednego z nowszych polskich wydań "Terminatora" w dołączonej do DVD książeczce tłumaczy się na przykład, że bohaterowie korzystają z budki telefonicznej, bo w latach 80. nie istniała telefonia komórkowa). Wreszcie, na szarym końcu, wypadałoby wspomnieć i o kwestii duchowej, czyli artystycznych aspiracjach twórców. Gus Van Sant nakręcił "Psychola", chcąc oddać hołd Alfredowi Hitchcockowi. Gil Kenan uparł się na "Poltergeista" kierowany sentymentem z dzieciństwa. I tak dalej.

Remake remake'owi remakiem

Remake'ować można wszystko, ale by taki twór okazał się sukcesem, nie powinien być bierną zżyną z oryginału, bardziej inspiracją z wyraźnym autorskim rysem twórczym. "Straż przyboczną" Akiry Kurosawy Sergio Leone zmienił w rasowy western "Za garść dolarów". "Źródło", szwedzki dramat Ingmara Bergmana, Wes Craven przerobił na kultowy horror "Ostatni dom po lewej" (dodajmy, że i jego remake doczekał się remake'u). Od nowa nakręcono kilka głośnych azjatyckich horrorów - w tym "The Ring", "The Grudge - Klątwę" czy "Nieproszonych gości" - bo uznano, nie bez słuszności, że w pierwotnej formie będą zupełnie niezrozumiałe dla amerykańskiej publiczności. "Człowiek z blizną" Briana De Palmy, z Alem Pacino w roli głównej, zakasował oryginał z 1932 roku. Niektóre remaki przyćmiły oryginały w takim stopniu, że dziś mało kto kojarzy, że faktycznie są remake'ami. "Klatka dla Ptaków" Mike'a Nicholsa opiera się na francuskiej "Klatce szaleńców". Kręcąc "Prawdziwe kłamstwa", James Cameron zainspirował się o trzy lata młodszym "La Totale!". Martin Brest zaś, pracując nad swoim najgłośniejszym filmem, podpatrywał włoski "Zapach kobiety". A Martin Scorsese pomysł na "Infiltrację" zaczerpnął z hongkońskiego kryminału "Infernal Affairs: Piekielna gra".

Debiutujący w pełnym metrażu Marcos Efron po "And Soon the Darkness", brytyjski horror Roberta Fuesta z 1970 roku, dziś już niemal zupełnie zapomniany, sięgnął po czterdziestu latach od jego premiery. Amerykańska "I zapadła ciemność" trzyma się głównej osi fabularnej pierwowzoru, ale reżyser mocno uwspółcześnił swój film, zbierając doskonałą ekipę - Amber Heard, która pięć lat później zostanie panią Depp, Odette Annable, przyszłą gwiazdę kilku popularnych seriali, i Karla Urbana, Sędziego Dredda w remake'u filmu ze Stallone'em. Głównymi bohaterkami uczynił dwie młode Amerykanki, które wysyła do Argentyny (w oryginale dwie Angielki wyjeżdżają do Francji, która, co oczywiste, po latach wydawała się za mało egzotyczna). Jedna z nich znika, druga wyrusza na poszukiwania. I musi odnaleźć koleżankę, nim zapadnie zmrok...

Zobacz wideo

Szczęśliwie Efron nie kopiuje bezmyślnie swojego poprzednika, korzystając swobodnie z charakterystycznych dla gatunku rozwiązań, dzięki czemu jego film można śmiało dopisać do stale wydłużającej się listy udanych remake'ów.

Więcej o: