Harris w końcu się wygadał: Hannibal Lecter istniał naprawdę. "Była w nim inteligencja i jakaś dziwna elegancja"

Jednych fascynuje, dla innych, bez względu na wiek, pozostaje sennym koszmarem. Samo nazwisko wypowiedziane na głos u większości wywołuje gęsią skórkę i kontrolne spojrzenie na znajdujące się na talerzu danie. Jedno jest pewne: Hannibala Lectera znają wszyscy. I nie ma znaczenia wiek, płeć, narodowość, wyznanie, a nawet kulinarne preferencje.

Intelektualista, wielbiciel sztuki, doskonały znawca ludzkich typów i... kanibal (kolejność wedle uznania). A przede wszystkim gwiazda popkultury. Mniej pewnie za sprawą literatury, bardziej ruchomych obrazów - kolejnych filmów oraz znakomicie przyjętego serialu stacji NBC. Bo jeżeli wierzyć rankingom, w których prześcigają się kolejne gazety i strony internetowe, Hannibal Lecter to nie tylko najsłynniejszy złoczyńca, ale i jedna z najważniejszych postaci w historii kina.

Meksykański chirurg i jego poćwiartowany przyjaciel

Postaci, która jeszcze do niedawna wydawała się efektem li tylko bujnej wyobraźnie autora literackiego pierwowzoru Thomasa Harrisa. Problem w tym, że to nie do końca prawda. Po latach milczenia amerykański pisarz i dziennikarz, który wyjątkowo nie lubi publicznych występów, w końcu się wygadał, wskazując, gdzie tak naprawdę znalazł inspirację.

Kiedy zaczynał swoją przygodę z reporterką, a były to lata 60., udał się do jednego z meksykańskich więzień, by porozmawiać z pewnym Amerykaninem skazanym na karę śmierci. Tyle tylko, że jego uwagę przykuł inny osadzony, meksykański chirurg, którego opisywał jako doktor Salazar.

- Była w nim inteligencja i jakaś dziwna elegancja - wspominał Harris.

Ów mężczyzna tak naprawdę nazywał się Alfredo Ball~ Trevino i skazany był na najwyższą karę za zamordowanie przyjaciela. Jakby tego było mało, poćwiartował jego ciało, by następnie zapakować je w niewielkie pojemniki. Brzmi znajomo? Powinno!

To Hackman miał zostać Lecterem

Książki Harrisa szybko okazały się bestsellerami i jak to często w takich przypadkach bywa, wietrząc dobry interes, akces po nie zgłosił przemysł filmowy. Zaczęło się od produkcji, którą z niewiadomych względów często w klasycznej sadze Hannibala Lectera się pomija. Nie może tu iść o względy artystyczne, bowiem "Łowca", obok "Milczenia owiec", to jeden z tych thrillerów, od których powinny się zaczynać wszelkie zestawienia wyliczające największe przeboje gatunku.

Nic dziwnego, gdyż za kamerą stanął mistrz detalu i budowania atmosfery Michael Mann. Historyczna, bo pierwsza, rola Hannibala-kanibala przypadła w udziale popularnemu szkockiemu aktorowi Brianowi Coxowi, choć co ciekawe, na ekranie zwracano się do niego per Lecktor, a nie Lecter. Wszelkich formalności dopełnili Jonathan Demme do spółki z Anthonym Hopkinsem i w 1991 roku publiczność na całym świecie poznała tak naprawdę, kim jest bohater książek Harrisa. Co ciekawe, autor literackiego pierwowzoru, obawiając się, że może wpłynąć to na jego dalszą twórczość, ponoć filmu w ogóle nie widział. I pewnie jest jednym z niewielu, bo "Milczenie owiec" obok kilkudziesięciu nagród, w tym aż pięciu Oscarów, poszczycić się może dużym sukcesem frekwencyjnym. Niewiele jednak brakowało, by to nie Hopkins wcielił się w rolę Hannibala Lectera, bowiem pierwszym wyborem był ponoć Gene Hackman, przymierzany także do reżyserskiego krzesła. Co z dzisiejszej perspektywy trudno w ogóle sobie wyobrazić.

Zobacz wideo

Obłęd w oczach, cyniczny uśmieszek

Jeżeli mówić o fenomenie Lectera, to właśnie za sprawą nieprzeciętnej kreacji brytyjskiego aktora. Napięta twarz, cyniczny uśmieszek, obłęd w oczach i przeszywające spojrzenie zrobiły wrażenie nie tylko na Jodie Foster. Hopkins wcielił się w tę rolę jeszcze dwukrotnie. Najpierw w sequelu "Hannibal" (2001) Ridleya Scotta, a rok później w prequelu "Czerwony smok". Tym razem jednak Lecktora zastąpił Lecter, a Manna - Brett Ratner.

Z legendą musieli mierzyć się następcy, co z jednej strony otwierało przed nimi ogromną szansę, z drugiej wydawało się misją niemożliwą. A jednak widzowie na tyle pokochali (o ile można użyć takich słów w stosunku do psychopatycznego mordercy) tę postać, że zarówno serialowy Lecter (Mads Mikkelsen), jak i Hannibal-nastolatek (Gaspard Ulliel), posługując się językiem młodzieżowym, "dali radę". Produkcja NBC, jak i film, którego inspiracją jest ledwie jeden rozdział książki Harrisa, udowodniły, jak wielki potencjał kryje się za tą postacią. Choć w przypadku telewizyjnej odsłony został on niedawno poważnie zachwiany, po tym jak stacja ogłosiła, że mimo wiernej rzeszy fanów nie zamówi kolejnych odcinków. Sprawa pewnie nie jest jeszcze zamknięta, bowiem kreatywność fandomu tego serialu zdaje się nie mieć granic.

O ile Mikkelsen, wcielając się w tę rolę, był już uznanym aktorem, o tyle Francuz Gaspard Ulliel w 2007 roku dopiero zapisywał czystą kartę. Nastoletni Hannibal (w filmie "Hannibal. Po drugiej stronie maski" Petera Webbera) przyjął ostatecznie jego twarz, choć chrapkę na tę partię mieli ponoć niemal wszyscy aktorzy młodego pokolenia. Czemu w gruncie rzeczy trudno się dziwić. O powodach tej decyzji pozostaje jedynie spekulować. Być może przekonał on decydentów gotowością bezwarunkowego poświęcenia dla roli. Bo nie dość, że obecny był przy sekcji zwłok, nie cofnął się nawet przed tym, by zobaczyć, jak zdejmuje się skórę. Co tu dużo mówić, Hannibal Lecter lubi to!

Więcej o: