Nieważne, kogo zapytamy, każdy powie, że seriale takie jak "Ukryta prawda" czy "Dlaczego ja" to dno i sto metrów mułu, a mimo to cieszą się one oglądalnością odwrotnie proporcjonalną do swojego poziomu. Zachęceni popularnością formatu i niskimi kosztami jego produkcji twórcy prześcigają się w tworzeniu coraz to nowszych odmian. Mamy więc court show - programy, które zabierają nas na salę sądową, docu-crime pokazujące pracę detektywów i policjantów czy też te najpopularniejsze, docu-reality, opowiadające o zwykłych ludziach i ich problemach.
Polska przygoda ze scripted docu rozpoczęła się we wrześniu 2004 roku, kiedy to TVN wyemitował pierwszy odcinek "W11 - Wydział Śledczy"- opartego na niemieckim formacie serialu o pracy policjantów. I chociaż ich realia różniły się od tych prezentowanych w amerykańskich serialach kryminalnych, to widzowie złapali bakcyla, a dalej poszło już z górki. Rok później powstali bliźniaczo podobni, chociaż już nieumundurowani "Detektywi", następnie na ekrany naszych telewizorów zawitała "Sędzia Anna Maria Wesołowska", a po niej "Sąd rodzinny". Jednak prawdziwe szaleństwo rozpoczęło się w 2010 roku za sprawą polsatowskiego "Dlaczego ja". Jak grzyby po deszczu zaczęły wtedy wyrastać kolejne seriale o "zwykłych ludziach i ich niezwykłych problemach". Chociaż wszyscy wiedzą, że scenariusz jest tam prostszy niż konstrukcja cepa, a dialogi bardziej drętwe nawet od noworocznych przemówień prezydenckich, to i tak oglądają na potęgę. Co takiego jest w tych głupich opowieściach, że chociaż odmóżdżają, to wciągają jednocześnie?
Innymi słowy - odmóżdżacz. Przeciętny Kowalski wraca styrany po pracy do domu. Czy ma on wtedy siłę i ochotę na śledzenie zawiłej intrygi rodem z "House of Cards" czy innej "Gry o tron"? Zapewne nie. A tymczasem w "Pamiętnikach z wakacji" jest słońce, plaża i głupi ludzie na urlopach. Nawet jeśli w pewnym momencie rzeczony Kowalski zaśnie, pójdzie po herbatę czy zainteresuje się gołębiem na parapecie, to i tak niewiele mu umknie. Fabuła scripted docu nie wymaga od widza wysiłku czy zaangażowania w to, co ogląda. W końcu i tak zapomni o tym już parę minut po seansie.
Od czasu, kiedy bracia Mroczkowie udowodnili, że można nie mieć za grosz talentu aktorskiego, a mimo to i tak przez 15 lat grać w jednym z najpopularniejszych seriali w Polsce, co drugi nasz rodak marzy o karierze aktorskiej. Nic więc dziwnego, że chętnych do występowania w scripted docu nie brakuje (nigdy nie zapomnę poruszenia, jakie zapanowało w moim liceum, kiedy w eter poszła plotka, że matka jednego z naszych kolegów zagra w "Malanowski i partnerzy"). Niestety, nie każdemu dane jest być Kevinem Spacey. Lubimy się śmiać z nieudanych prób wzbijania się na aktorskie wyżyny, z niepoprawnej dykcji i kiepsko udawanych emocji. Im gorzej radzi sobie aktor amator, tym lepiej widz się bawi.
Coś takiego można chyba nawet usłyszeć w reklamie jednego z tych programów. Znudziły nam się programy o młodych, pięknych i bogatych, którzy tańczą, śpiewają, recytują i gotują jednocześnie. Chociaż te "prawdziwe historie" w większości przypadków są do bólu głupie (o tym później), to często też pozwalają się widzowi utożsamiać z tym, co widzi - kogoś wyrzucili z pracy, czyjeś dziecko uciekło ze szkoły, jakiś mąż nagle zaczął się podejrzanie zachowywać. Dodatkowo akcja toczy się zazwyczaj w małych miasteczkach, a wspomniani wcześniej aktorzy amatorzy wyglądają aż nader naturalnie, przez co też łatwo jest odnieść wrażenie, że ogląda się prawdziwe problemy prawdziwych ludzi.
Tego chyba nie trzeba tłumaczyć. Nieprzekonanym mogę jednak streścić fabułę 79. odcinka "Szkoły", który obejrzałam, przygotowując się do napisania tego tekstu. Gotowi? Trzymajcie się mocno. Nastolatka znajduje w internecie przepis na zrobienie metamfetaminy i wspólnie ze swoim chłopakiem postanawia rozpocząć jej produkcję w szkolnym laboratorium. Cały problem w tym, że żadne z nich nie ma pojęcia o chemii, dlatego też postanawiają zmusić szkolnego kujona do pomocy.
Cóż, prawie jak "Breaking Bad"... Prawie, bo w tym wypadku śmiałam się tak bardzo, że teraz boję się, że kurze łapki wyskoczą mi jeszcze przed trzydziestką. A przecież jest to tylko jeden z wielu przykładów. Kto z nas nie słyszał o mięsnym jeżu lub byciu twarzą rajstop? "Pamiętniki z wakacji" czy "Ukryta prawda" to kopalnia absurdów, które tygodniami krążą potem po sieci w postaci wszelkiej maści memów.
Chociaż byśmy chcieli, nie uciekniemy. Każdego dnia o każdej godzinie na którymś kanale emitowany jest właśnie jakiś serial typu scripted docu. Jedna stacja kończy, to druga zaczyna. Na TVN "Sędzia Anna Maria Wesołowska" ustępuje miejsca "Sądowi rodzinnemu", a gdy ten się kończy, Polsat rozpoczyna maraton "Trudnych spraw". Widz odbierający tylko cyfrową telewizję naziemną, kiedy już znudzą mu się powtórki "Miodowych lat" i "Rancza", staje ostatecznie przed wyborem: wyłączyć telewizor albo zostawić na "Dlaczego ja". Wyprodukowano tego tyle, że możemy czekać na to, kiedy powstanie kanał emitujący tylko tego typu programy przez 24 godziny na dobę.
Ze scripted docu jest trochę tak jak z tabloidami: odwołują się głównie do ludzkiej ciekawości, szokują i zaskakują - ulubione tematy scenarzystów to tutaj głównie zdrady, intrygi i romanse. Chociaż często wszystko to ledwo trzyma się kupy, to i tak oglądamy, bo jesteśmy ciekawi, kiedy ta głupia żona wreszcie odkryje zdrady męża lub co zrobi ojciec bohaterki, kiedy dowie się, że spotyka się ona z mężczyzną starszym od niego.
Ściśle związane z wcześniejszym punktem. Chociaż się do tego nie przyznajemy, lubimy interesować się życiem innych, a seriale scripted docu wychodzą tym zainteresowaniom naprzeciw. Są trochę jak reality show - zaglądamy do czyjegoś życia i śledzimy poczynania bohaterów niemalże przez dziurkę od klucza. Możemy swobodnie oceniać, krytykować i wyśmiewać, a nikt przy tym nie ucierpi.
Chociaż robią to nieudolnie, to seriale te starają się też poruszać problemy społeczne lub nawet po trosze edukować. Od czasu do czasu fabuła otrze się o temat homofobii, rasizmu czy HIV. Wprawdzie w większości przypadków przejdzie to u widzów bez echa, ale może coś tam komuś w głowie zostanie.
Niezależnie od tego, jak bardzo pokręcony i bezsensowny jest problem, z którym zmagają się bohaterowie, ostatecznie i tak wychodzą z niego obronną ręką - ojciec wybacza córce, że zarabiała na implanty pośladków, prostytuując się w Holandii, a matka pomaga synowi walczyć z rakiem, o istnieniu którego dowiedział się po tym, jak zrobił test ciążowy (tam się dzieją takie rzeczy, przysięgam). Źli zostają ukarani, porządek społeczny zostaje zachowany i ostatecznie wszyscy są szczęśliwi. Prawie jak w bajce...
Może to śmieszne, ale dzięki tego typu serialom czujemy się mądrzejsi - bo przecież oglądamy i wiemy, że to głupota. Dodatkowo, zgłębiając głupie problemy głupich ludzi, myślimy sobie: "ja bym się w coś takiego nie wpakował(a)", wcześniej niż zdradzane żony rozpracowujemy kłamstwa ich mężów i ogólnie w porównaniu z bohaterami oraz ich problemami wychodzimy na duży plus. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu włączymy sobie na poprawę humoru taki właśnie odmóżdżacz.
Scripted docu to swoisty telewizyjny fenomen - chociaż wszyscy wiedzą, że nie jest to rozrywka wysokich lotów, to i tak cieszy się ona dużą popularnością. Powyższe powody, przynajmniej częściowo, pozwalają zrozumieć, czemu tak wielu widzów ogląda ten specyficzny gatunek. Bo przecież nawet fanom ambitniejszych produkcji zdarza się czasem włączyć jeden z takich programów, chociażby po to, aby poprawić sobie humor po ciężkimi dniu. Można (właściwie to trzeba) się z tych programów śmiać, ale nie można nie zauważyć, że stały się ważnym elementem współczesnej telewizji.