Tak złe, że aż dobre. Kino klasy Z ma coraz więcej zwolenników

Co roku do kin wchodzi całe mnóstwo nieudanych filmów - są wśród nich artystyczne porażki, klapy finansowe czy po prostu rozczarowania. O nich szybko się zapomina. Są też jednak tytuły tak złe, że aż wyjątkowe, mogące pochwalić się mianem pozycji kultowej.Takie filmy zapisują się w historii kinematografii na długie lata. I nie ma znaczenia, że to kino klasy B, C lub nawet Z. Każdy ma w końcu prawo do wstydliwej przyjemności, a tego typu śmieciowe produkcje z pewnością ją zapewniają.

Jednym z najbardziej znanych filmów klasy Z jest "Plan dziewięć z kosmosu" Eda Wooda. Tekturowe dekoracje, prymitywne efekty specjalne, drewniane aktorstwo, bezsensowne dialogi - wymieniać można by długo. Nawet nieuzbrojone oko zauważy w filmie sznurki, do których przymocowane są statki UFO lub to, że aktorzy czytają swoje kwestie z kartki. Krótko mówiąc: obciach.

W kinach sukcesu nie było (produkcja długo czekała na premierę, a gdy w końcu zagościła na ekranach, pokazywano ją w małej ilości kopii), jednak po latach "Plan dziewięć z kosmosu" stał się prawdziwym fenomenem. Często pokazywany w telewizji, dorobił się miana ikony. W 1980 roku otrzymał specjalną nagrodę Golden Turkey dla najgorszego filmu w historii kinematografii. Dwa lata później wprowadzono go zaś ponownie do amerykańskich kin. Gdy Tim Burton nakręcił biografię Wooda z Johnnym Deppem w głównej roli, popularność "Planu dziewięć z komosu" zamieniła się w fascynację.

Film po niemal 30 latach od ukończenia w końcu doczekał się międzynarodowej dystrybucji, a sam reżyser na zawsze zagościł we wszelkich encyklopediach filmu. Słabości i błędy obrazu stały się jego wielkim atutem.

 

Dla koneserów

Takich przykładów jest oczywiście więcej. Słynnym złym filmem jest np. "The Room" z 2003 roku. Mimo budżetu w wysokości sześciu milionów dolarów, produkcja ta jest wręcz festiwalem żenady. Coś na kształt melodramatu, wskutek okropnych dialogów i pozbawionych sensu wątków pobocznych, zmienia się w komedię pełną absurdu. Do dziś nie wiadomo jednak, czy odpowiadający za "The Room" Tommy Wiseau jest rzeczywiście wybitnie słabym reżyserem czy może genialnym marketingowcem. Dziwny i bardzo tajemniczy, nie ułatwiał zrozumienia, jak za stosunkowo dużą kasę można było zrobić tak fatalny film. Niektórzy twierdzą, że cały projekt był tylko sposobem na wypranie brudnych pieniędzy.

"The Room", podobnie jak "Plan 9 z kosmosu", bardzo słabo poradził sobie w kinach. Biorąc pod uwagę budżet filmu Wiseau, była to wręcz katastrofa. Na ratunek przyszli jednak kinomani, lubujący się w tzw. midnight-movies - nocnych seansach "dla koneserów". Pokazuje się wtedy dziwne, nietypowe filmy, które nigdy nie zagościłyby w repertuarze multipleksów. Tam "The Room" znalazł swoją publiczność, a później dzięki internetowi zyskiwał coraz większą popularność. Dziś zalicza się do tytułów kultowych. Czyżby Wiseau osiągnął swój cel?

 

Wielbicieli śmieciowych produkcji nie brakuje i w Polsce. Regularnie organizowane są u nas festiwale najgorszych filmów świata czy pokazy w ramach cyklu VHS Hell. W internecie istnieje też fanklub kina klasy Z, którego członkowie informują się wzajemnie o nowych pozycjach wartych uwagi. Wybierają filmy do obejrzenia, a następnie dyskutują na ich temat na forum. Niedorzeczny scenariusz czy rażące błędy montażowe nie są żadną przeszkodą - wręcz przeciwnie. To w końcu tylko zwiększa szanse na atak śmiechu. A właśnie walory komediowe "najlepszych złych filmów" sprawiają, że takie produkcje zdobywają aż tylu zwolenników. Czasem humor zapewniają już same tytuły. "Mrówki-Mutanty", "Megapyton kontra Gatoroid" albo "Zabójcze ryjówki" to już prawdziwe klasyki.

Deszcz rekinów

W ostatnich latach prawdziwym przebojem są jednak filmy o rekinach. W "Szczękach" Steven Spielberg nie tylko pokazał, że świetnie sprawdzają się one na kinowym ekranie, ale też wzbudził powszechny strach przed tymi rybami. Od 40 lat ludojady są więc stałymi bohaterami thrillerów. Ich swoistą popularność wykorzystało m.in. studio Asylum, specjalizujące się w niskobudżetowych, kiczowatych filmach. W 2001 roku właśnie tam nakręcono "Rekinado" - telewizyjną produkcję o rekinach porywanych przez huragan. Gdy w końcu znajdują się one na ulicach miast, zaczynają żer. Brzmi niedorzecznie? Oczywiście. Aż trudno uwierzyć, że ktoś mógł wpaść na tak idiotyczną fabułę, ale to właśnie było kluczem do sukcesu.

embed

Mimo że tytuł wzbudzał kpiny, w dobie mediów społecznościowych szybko zyskał ogromny rozgłos. Pierwszy seans w telewizji SyFy zgromadził 1,37 miliona widzów, a kolejne powtórki około dwóch milionów. Na skutek próśb, film pojawił się nawet w kinach, choć głównie w ramach nocnych seansów. Takim sposobem tytuł ten, dużo szybciej niż "Plan dziewięć " czy "The Room", zyskał miano kultowego - zainspirował do powstania gry komputerowej, a Czerwony Krzyż wykorzystał jego popularność do edukowania o regułach postępowania w trakcie tornada (takiego bez rekinów). Później powstały dwie kontynuacje oraz cała masa produkcji korzystających z podobnych motywów. Choć duża część publiczności reaguje na tego typu projekty z uśmiechem politowania, mają one też swoich wielkich zwolenników, nawet wśród znanych krytyków filmowych. Owszem, "Rekinado" i jemu podobne, to wielki kicz, ale kontrolowany; filmowy śmieć, acz nakręcony z cynizmem. Tak zły, że aż dobry.

Gondolierzy na przynętę

"Megarekin kontra krokozaurus", "Dinorekin", "Megaszczęki kontra megamacki", "Trójgłowy rekin atakuje" - to tylko kilka przykładów różnych filmowych wariacji na temat rekinów. Łączy je jedno: wysoki poziom żenady. Dla jednych nie do strawienia, dla innych źródło bezpretensjonalnej rozrywki. Do tej listy można by dołączyć także "Rekina w Wenecji" o potworze grasującym w weneckich kanałach. Gondolierzy uciekający przed rekinem wymieszani są w tym filmie z całym mnóstwem pompatycznych dialogów i dylematów moralnych. Twórcy nie przejmują się logiką czy ciągiem przyczynowo-skutkowym - mimo że w jednej ze scen rekin odgryza głównemu bohaterowi nogę, w następnej jest on już niczym nowo narodzony. Jak bohater kreskówki.

Zobacz wideo

Kiczu w "Rekinie w Wenecji" dostatek, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w główną rolę wciela się Stephen Baldwin. Najmłodszy z aktorskiego klanu Baldwinów od lat traktowany jest w Hollywood z przymrużeniem oka, trochę jak parodia samego siebie. Mimo że jego kariera zaczęła się obiecująco (zagrał np. w uznanych "Podejrzanych"), zaprzepaścił ją przez skłonność do alkoholu i narkotyków. Dziś występuje właściwie tylko w filmach klasy B i przeróżnych reality-shows dla celebrytów. Baldwin był już m.in. w domu Wielkiego Brata, tropił agenta, ujeżdżał byki. Aktywnie działa też w środowisku religijnym - organizuje spotkania modlitewne, a swego czasu i wielkie tournee, łączące w sobie ewangelizację i sporty ekstremalne. Skąd ta nagła wiara? Aktor twierdzi, że wszystko zaczęło się od tego, że wraz z żoną zatrudnił brazylijską gosposię. Postawiła ona sobie za cel nawrócić parę. Baldwin stopniowo spędzał coraz więcej czasu na modlitwie, a kiedy doszło do ataków na World Trade Center, uznał je za znak i postanowił poświęcić życie Bogu. Dziś nie rozstaje się z Biblią i przyjmuje tylko takie role, które nie godzą w jego światopogląd. Częściej niż o występach w filmach, można usłyszeć o kontrowersyjnych wypowiedziach aktora. Stwierdził na przykład, że będąc w Big Brotherze zobaczył w dwóch uczestnikach wcielenie Szatana, a na pytanie, co zrobiłby, gdyby jego córka została striptizerką, odpowiedział: "Jezus czy nie Jezus. Jeśli moja córka zaczęłaby pracować w klubie ze striptizem, skopałbym jej tyłek".

*

Baldwin ma na koncie nie tylko "Rekina w Wenecji", ale też choćby "Królestwo węża" o pięciogłowym gadzie, który atakuje naukową ekspedycję. Tego typu filmy powstają niemal hurtowo i choć większość z nich nie zasługuje ani na sekundę uwagi, są też wśród nich takie, które w swojej absurdalności zaszły tak daleko, że stworzyły pewną nową jakość. Cóż z tego, że większość z nich kręcona była jako horror czy thriller, a oglądane są przez pryzmat niedorzecznej komedii. Ważne, że zapewniają rozrywkę. Mimo że będzie to zabawa raczej tylko dla koneserów, warto się sprawdzić - może właśnie do nich należycie.