Kino Azji ma wiele twarzy. Każdemu z nas kojarzy się pewnie z czymś innym. Dla jednych będą to przede wszystkim filmy kung-fu spod znaku Bruce'a Lee, z nieśmiertelnym "Wejściem smoka" na czele. Dla innych samurajskie opowieści Akiry Kurosawy, reżysera, który "otworzył" tamtejsze kino na europejskiego widza. Jeszcze inni utożsamiać je będą z anime, klimatycznymi horrorami, a pewnie też kameralnymi, minimalistycznymi dramatami. Słowem, bogactwo urodzaju.
O ile wspomniane gatunki znane są polskiemu widzowi całkiem nieźle, o tyle kino wuxia - jakże przecież na kontynencie azjatyckim popularne - to raczej wciąż gratka dla koneserów. A o tym, że warto je poznać, świadczą nie tylko same efektowne produkcje, ale i wielka estyma, jaką darzą je reżyserzy na całym świecie, nierzadko się nimi inspirując. Bo gdyby nie ich widowiskowość, kto wie, czy zachwycalibyśmy się scenami walk i kompozycją przestrzeni chociażby w "Matrixie" ?
Sam termin wuxia mocno zakorzeniony jest w chińskiej kulturze. Co ciekawe, składa się z dwóch pojęć - "wu" odnosi się do sztuki walki, podczas gdy "xia" obrazuje bohatera obdarzonego określonymi przymiotami, takimi jak sprawiedliwość, odwaga czy lojalność. Można by rzec: postać idealna zarówno na karty literatury, jak i kinowy ekran.
"Siedem mieczy" materiały prasowe Stopklatka TV
"Siedem mieczy", fot. materiały Stopklatka TV
Nie powinna zatem dziwić popularność wuxia, a za sztandarowe dzieło uchodzi film jeszcze z końca lat 20. ubiegłego stulecia "Podpalenie Świątyni Czerwonego Lotosu" (choć wyświetlany w odcinkach, trwać miał ponoć blisko 27 godzin). W latach 60. do rozkwitu tego kina mocno przyczynili się bracia Shaw, a 20 lat później, po pewnej zapaści spowodowanej modą na filmy kung-fu, pochodzący z Wietnamu Tsui Hark. Reżyser, ale i (a może przede wszystkim) producent, który na dobrą sprawę odkrył przed światem kina talent Johna Woo. Żartowano nawet, że ten tandem oznacza po prostu przepis na dobry film, a sam Woo swoją reżyserską karierę zaczynał właśnie od kina wuxia.
Tsui Hark jest zresztą jednym z tych twórców, którzy są odpowiedzialni za kolejny renesans chińskiej tradycji (po roku 2000), bo nietrudno zauważyć, że popularność tego typu kina przychodzi falami. Tym razem było to jednak o tyle ważne, że hermetyczny, wydawałoby się, gatunek zaczął coraz mocniej funkcjonować w świadomości europejskiego (i nie tylko) widza. Przyczyniły się do tego z jednej strony prestiżowe laury, z czterema Oscarami dla "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" Anga Lee na czele, z drugiej coraz częstsza obecność na największych festiwalach. Do tego stopnia, że film "Siedem mieczy" wspomnianego Tsui Harka pokazany został w 2005 roku na otwarciu festiwalu w Wenecji.
"Siedem mieczy" materiały prasowe Stopklatka TV
"Siedem mieczy", fot. materiały Stopklatka TV
Film oparty na powieści Yusheng Lianga dobrze obrazuje, czego spodziewać się można po kinie spod znaku latających mieczy. Bo obok wyrazistych bohaterów i w ciekawy sposób zarysowanych konfliktów to przede wszystkich uczta dla oka. Azjatyccy reżyserzy do perfekcji opanowali bowiem oparte na wymyślnych akrobacjach sekwencje walk. Czego najlepszym dowodem jest scena, w której bohater kradnie pośmiertne plakietki w "Siedmiu mieczach" czy słynny już pojedynek w koronach drzew we wspomnianym filmie Anga Lee.
Sceny te przypominać mogą balet w przestworzach. Bo i w nich każdy ruch nie pozostaje bez znaczenia, a misternie ułożona choreografia robi ogromne wrażenie. Zaskakiwać może fantazja oraz niesamowita dbałość o szczegóły. Kwintesencją tego niech będzie fakt, że projekt każdego z tytułowych siedmiu mieczy stworzony został przez samego reżysera.
Nieco inaczej rozumiana widowiskowość to chyba główna cecha odróżniająca wspomniane tytuły od podobnych produkcji realizowanych w Europie czy Stanach Zjednoczonych. W tych drugich wszystko jest dużo bardziej dosłowne i jednoznaczne, podczas gdy filmy wuxia co rusz uciekają w bogatą symbolikę. Z naszej perspektywy często nieznaną i niezrozumiałą, co wpływać może na recepcję i pobłażliwe uśmiechy, jakimi kwitowane są kolejne powietrzne pojedynki. Nie zmienia to faktu, że sukces jednej produkcji, a takim z pewnością był "Przyczajony tygrys, ukryty smok" (zarobił ponad 200 milionów dolarów), napędzał kolejne. Obok Tsui Harka nie można zapomnieć o znakomitym chińskim reżyserze Zhangu Yimou i jego "Hero" czy "Domu latających sztyletów". Dobrą passę zdaje się kontynuować Hou Hsiao-hsien. Jego "Zabójczyni" okazała się jedną z większych sensacji ostatniego festiwalu w Cannes, a pochodzący z Tajwanu twórca odebrał nagrodę dla najlepszego reżysera. Film, o którym myślał niemal od dwudziestu lat, będący rodzajem hołdu dla całego gatunku, na ekrany polskich kin trafi w marcu.
Zastanawiając się nad fenomenem i rosnącą popularnością tego kina, trudno oprzeć się wrażeniu, że to owoc połączenia autorskiego podejścia, pewnego rodzaju egzotyki i wizualnej atrakcyjności, której najzwyczajniej nie da się tym filmom odmówić. Nawet jeżeli mają one niewiele wspólnego z powszechnie znanymi prawami grawitacji.
źródło: Okazje.info