Telewizja kocha stróżów prawa. Seriale kryminalne i policyjne już od lat mnożą się z iście imponującą szybkością i godną pozazdroszczenia częstotliwością. Oczywiście na topie wciąż znajdują się popularne tasiemce w stylu "CSI: Kryminalne zagadki...", "Mentalista" czy "Castle", jednak coraz częściej marzący o powiewie świeżości scenarzyści starają się odejść od schematu, zaskoczyć widza nie tylko przemyślanym zakończeniem, ale i nietypową formułą, oraz wycisnąć z fabuły, ile się da.
Prawdziwym objawieniem okrzyknięto takiego właśnie "Detektywa" Nica Pizzolatto, choć przecież kiedy ujawniono planowaną obsadę, lud kręcił nosem na Matthew McConaugheya, mydłka z komedii romantycznych, i dogorywającego gdzieś na hollywoodzkim drugim planie Woody'ego Harrelsona. (Sukces okazał się jednak trudny do powtórzenia - drugi sezon serialu, z Colinem Farrellem, Vince'em Vaughnem, Taylorem Kitschem i Rachel McAdams, zebrał, łagodnie rzecz ujmując, mieszane opinie).
Świetnie przyjęto również brytyjski "Upadek" z gwiazdą "Z Archiwum X" Gillian Anderson i Jamiem Dornanem, który zaraz potem pokazał swoich pięćdziesiąt twarzy jako pan Grey, ideał z mokrych snów amerykańskich kur domowych. W produkcji zastosowano nietypowy zabieg, ujawniając już w pierwszym odcinku, kto jest poszukiwanym przez policję mordercą.
Krytyka pokochała także skromne "Broadchurch" z Davidem Tennantem (jednym z doktorów Who), podobnie zresztą jak "Tajemnice Laketop" nagrodzonej Oscarem Jane Campion czy "Dochodzenie" (remake duńskiego "Forbrydelsen"), zwłaszcza ze względu na atmosferę, pełnokrwiste postacie i przemyślaną intrygę. Sprawdza się komediowy "Brooklyn 9-9" z Andym Sambergiem, zasłużone laury zebrał przed laty świetny "Justified: Bez przebaczenia" z Timothym Olyphantem, a "Luther" uczynił z Idrisa Elby prawdziwą gwiazdę (przez jakiś czas spekulowano nawet, że aktor zostanie pierwszym ciemnoskórym Jamesem Bondem). Wcześniej Elba związał się na kilka lat z "Prawem ulicy", wówczas niedocenionym, a dziś uważanym za klasykę gatunku.
W tym samym roku, kiedy na antenę weszło "Prawo ulicy", premierę miał inny serial, stawiany obecnie za wzór twórcom amerykańskich produkcji kryminalnych. "Świat gliniarzy" (producenci wymusili zmianę pierwotnego tytułu - bali się, że już na samym początku stracą publiczność, bo widzowie wezmą "Oborę" za program o ogrodnictwie) wyszedł spod ręki Shawna Ryana, scenarzysty "The Chicago Code" i producenta "Magii kłamstwa" z Timem Rothem w roli głównej, a także wyjątkowo udanych (choć anulowanych po zaledwie pierwszym sezonie) "Terriers".
I co przecież wcale nie takie częste, z miejsca zdobył uznanie nie tylko krytyki czy widzów, ale i samych policjantów, choć przecież na ekranie nie zawsze pokazywano ich z najlepszej strony. Mimo wszystko amerykańscy stróże prawa nie szczędzili twórcom ciepłych słów i zapewniali o swojej niesłabnącej, żywionej do serialu sympatii. Jak to możliwe? Niemała w tym zasługa i zręcznego pióra Ryana, i pomocy konsultanta, który czuwał na planie każdego odcinka, dbając o techniczne szczegóły i pilnując, by fabuła nie wymknęła się spod kontroli.
Pierwszy sezon okazał się sukcesem. Drugi - prawdziwym hitem, bo twórcy, zachęceni tak dobrym przyjęciem, mogli pozwolić sobie na więcej i nie przejmować się żadnymi ograniczeniami. Przełamano konwencjonalną formułę serialu policyjnego, postawiono na rozwój psychologiczny postaci - niejednoznacznych, ambiwalentnych moralnie - skupiono się na rozwinięciu wątków pobocznych.
Zachwycano się zwłaszcza autentyzmem "Świata gliniarzy", ekranowa brutalność nie raziła (w drugim sezonie pojawia się meksykański boss narkotykowy Armadillo, pedofil i morderca, który swoim ofiarom zakłada tak zwany "naszyjnik", czyli oblaną benzyną oponę i podpala ją), bo, jak podkreślano, była całkowicie uzasadniona. Nic zatem dziwnego, że w kolejnych sezonach przewinęła się plejada gwiazd, w tym Glenn Close, Forest Whitaker, Franka Potente, a nad odcinkami pracowali gościnnie cenieni reżyserzy, jak Frank Darabont i David Mamet. Warto również wspomnieć, że przy serialu pracował Glen Mazzara, jeden z późniejszych architektów sukcesu "The Walking Dead".
Misja została wykonana, sypały się nagrody i wkrótce uszczęśliwieni aktorzy, nie musząc już obawiać się widma bezrobocia, podpisali kontrakty na kolejne sezony. Michael Chiklis (Vic Mackey) święcił triumfy popularności; nigdy później nie zdobył już takiej sławy (choć z ekranów nie zniknął). Jako tako radzą sobie Jay Karnes (Holland Wagenbach), Kenny Johnson (Curtis Lemansky), CCH Pounder (Claudette Wyms), Catherine Dent (Danni Sofer) i Benito Martinez (David Aceveda), którzy co roku grają przynajmniej w jednej produkcji telewizyjnej lub kinowej, choć zazwyczaj przemykają gdzieś na drugim planie. Z branży zniknęła za to całkiem Cathy Cahlin Ryan (Corrine Mackey; a przy okazji żona Shawna Ryana), a wraz z nią Michael Jace (Julien Lowe).
Są jednak i tacy, którym dopisało szczęście. O wiele lepiej rozwija się kariera ich kumpla, Waltona Gogginsa (Shane Vendrell), który najpierw harował w "Synach anarchii", a potem przeszedł samego siebie w "Justified: Bez przebaczenia", by wreszcie trafić na pierwszy plan "Nienawistnej ósemki" u Quentina Tarantino, reżysera, który już kilka razy udowodnił, że ma niesamowite oko do odkrywania nowych lub odkopywania zapomnianych talentów (Uma Thurman, John Travolta, Christoph Waltz). Teraz Goggins ponownie wraca na mały ekran, w "Vice Principals", jednak pozostaje nadzieja, że na filmie Tarantino jego przygoda z kinem się nie zakończy.