Mimo że Wojciech Smarzowski ma w swoim dorobku zaledwie kilka filmów, bez wątpienia może być uznawany za jednego z ważniejszych polskich reżyserów. Zbiera świetnie oceny zarówno u krytyków, jak i u publiczności kinowej, z niecierpliwością wyczekującej jego kolejnych projektów.
Polski reżyser zaczynał od filmoznawstwa (utrzymał się rok, głównie po to, aby wywinąć się od wojska), a później ukończył studia na wydziale operatorskim łódzkiej Filmówki. Jak jednak przyznaje Smarzowski, mit szkoły filmowej prysł u niego dość szybko. Poza tym kierunek niezbyt mu odpowiadał. Mówił: "Szybko zorientowałem się, że robienie zdjęć mnie nie interesuje. A może było odwrotnie: tak mało rozwijał mnie mój wydział, że postanowiłem być reżyserem. Albo robiłem tak kiepskie zdjęcia, że musiałem zmienić zawód. Już nie pamiętam".
Po studiach współpracował z twórcami dokumentów oraz realizował wideoklipy. Ten okres przyniósł m.in. teledysk do piosenki "To nie był film" grupy Myslovitz, za który w 1998 roku Smarzowski otrzymał najważniejszą nagrodę polskiej branży muzycznej - Fryderyka. Już w tym 3-minutowym klipie widać cechy jego wyjątkowego stylu. Niektórzy uważają ten teledysk za mini "Dom zły", co nie jest chyba wielką przesadą. Reżyser już wtedy pracował nad scenariuszem tego filmu i z pewnością można dostrzec w obu obrazach pewne podobieństwa.
Ten rok był przełomem dla Smarzowskiego. Nie tylko otrzymał Fryderyka (a wtedy ta nagroda cieszyła się renomą i znaczyła całkiem dużo), ale też zaprezentował na festiwalu w Gdyni swoją "Małżowinę". Był to eksperyment w wykonaniu młodego reżysera - trochę film, trochę sztuka, niby fabuła, a jakby jej brak. Choć mówiło się o nim różnie, najważniejsze było to, że rzeczywiście się o nim mówiło. "Małżowina" bez wątpienia pobudzała do dyskusji, a o to przecież chodzi wszystkim filmowcom.
W 2001 roku dzięki spektaklowi Teatru Telewizji "Kuracja" spadł na niego deszcz nagród. W głównej roli występował tam Bartłomiej Topa, który razem z Marianem Dziędzielem i Arkadiuszem Jakubikiem dołączył do grona ulubionych aktorów reżysera. Jeszcze zanim premierę miało "Wesele", a więc pełnowartościowy debiut kinowy Smarzowskiego, pracował on przy realizacji serialu "Na Wspólnej". Nie było to zresztą jego jedyne doświadczenie w takiej roli - reżyserował też odcinki "Londyńczyków" oraz "BrzydUli" i to w okresie, kiedy miał już wyrobioną pozycję w środowisku filmowym. Po co?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Dla pieniędzy. Aby zarobić i nie musieć liczyć każdego grosza, a po prostu móc skupić się na filmach - swoich własnych, autorskich pomysłach, które być może nie zawsze przyniosą kokosy, ale na pewno wiele satysfakcji (choć ostatnie dokonania Smarzowskiego były całkiem dużymi sukcesami również pod względem komercyjnym). Sam przyznaje, że przy kręceniu seriali nie może być mowy o wysokiej jakości, chociażby z powodu tempa pracy, ale nie wstydzi się tych doświadczeń. Ta "mielonka", jak ją nazywa, nie ciąży mu. "Praca przy serialu to jest ciężka harówa. Oczywiście, jak się ma dobrych aktorów i wie, o co chodzi w danej scenie, to można zrobić czasem coś sensownego. Ja w ten sposób zarabiałem pieniądze, ale - zawsze to podkreślam - robiłem te seriale najlepiej, jak potrafiłem" - mówił w jednym z wywiadów.
"Wesele" wzięło się z oszczędności. Smarzowski przestał wierzyć, że uda mu się pozyskać poważne państwowe pieniądze na produkcje swojego filmu, dlatego postanowił zrobić obraz offowy. Stwierdził, że najtaniej kręci się wideowesele, a stąd była już krótka droga do pomysłu na fabułę. Ostatecznie reżyserowi udało się znaleźć producenta, który zapewnił mu w miarę wygodne warunki pracy.
Film otrzymał kilka nagród na festiwalu w Gdyni oraz aż siedem statuetek Orła, w tym tę najważniejszą - dla najlepszego filmu. Ten pamflet na polskie społeczeństwo w takim samym stopniu uwiódł dziennikarzy filmowych, jak i tzw. zwykłych widzów. "Wesele" jest pewną prowokacją - pokazuje prawdę o nas w sposób brutalny, na sucho, niemal naturalistycznie, jednocześnie zapewniając dużą dozę rozrywki. Ten film, tak jak każda produkcja tego reżysera, ma wiele warstw. I na tym polega jego ogromna siła.
Nie inaczej jest w przypadku kolejnego obrazu Smarzowskiego, a więc "Domu złego" z 2009 roku. O ile "Wesele" sprawiało, że czuliśmy wstyd za samych siebie, tak jego następca wywoływał już silniejsze emocje - wstręt, obrzydzenie, prawdziwy wstrząs. To taki film, po obejrzeniu którego chciałoby się jak najszybciej gdzieś uciec albo chociaż wziąć prysznic, by zmyć z siebie to wylewające się z ekranu zło. "Dom zły" nie będzie dla nikogo przyjemnym seansem, ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z wybitnym, wielopłaszczyznowym dziełem. Zapewne niewielu widzów zdecyduje się na oglądanie go więcej niż raz, ale chyba nie o to chodzi - najważniejsze, że film ten nie daje o sobie zapomnieć.
Smarzowski w "Domu złym" prezentuje zupełnie inną wizję PRL-u niż większość polskich filmowców, ze Stanisławem Bareją na czele. U niego ten okres pokazany jest jako szara, mroczna, beznadziejna, wręcz nieludzka rzeczywistość. Bohaterowie tej opowieści nie mają sumień, nie wiedzą, co to sprawiedliwość czy choćby przyzwoitość, ponieważ przyszło im żyć w zupełnie nieprzyzwoitych czasach. Ten polski, a właściwie peerelowski dom zły to piekło, bagno, koszmar połączony z absurdem. Smarzowski obnaża ten kraj, obnaża nas wszystkich, i nie owija przy tym w bawełnę. Jak powiedział kiedyś Stefan Laudyn, dyrektor Warszawskiego Festiwalu Filmowego, "Dom zły" jest jak ekstramocny film bez filtra. Trudno o trafniejsze określenie.
Choć czasem zarzuca się Smarzowskiemu przesadę i nazywa się go nadwornym opluwaczem Polaków, rosnąca popularność każdego jego kolejnego filmu pokazuje, że publiczność ten styl kupuje. Mimo silnego osadzenia w konkretnych realiach, w tych obrazach mowa o człowieku w ogóle, a nie tylko naszym podwórku. Poza tym, choć nie są one karykaturą ani krzywym zwierciadłem, mają w sobie sporo groteski, która zdecydowanie ułatwia ich strawienie. A co najważniejsze - są po prostu świetnie napisane (te dialogi, które nie szeleszczą papierem!), nakręcone oraz zagrane. Ulubieni aktorzy Smarzowskiego, jak np. wspomniani już wcześniej Dziędziel, Topa i Jakubik, ale również Kinga Preis, Agata Kulesza czy Eryk Lubos, pod jego skrzydłami tworzą swoje najlepsze kreacje. Reżyser rzadko wymienia ten sprawdzony skład, a tłumaczy to tym, że chce otaczać się ludźmi, którzy podobnie jak on postrzegają kino. "Daje mi to poczucie bezpieczeństwa" - mówi.
Pewien renesans polskiego kina, o którym mówimy od kilku lat, rozpoczął się właśnie od 2009 roku, kiedy oprócz "Domu złego" premierę miał np. "Rewers", "Wojna polsko-ruska", "Wszystko co kocham" czy "Galerianki". Tak wysokiego poziomu na festiwalu w Gdyni nie pamiętali nawet starsi wiekiem dziennikarze. A od tamtej pory jest właściwie tylko lepiej. Polskie kino rośnie w siłę i dziś możemy być z niego dumni, zwłaszcza, że sukcesy artystyczne coraz częściej przekładają się na frekwencję w kinach. Wydaje się, że Smarzowski miał w tym swój duży udział - choć jego stylu podrobić się nie da (a próbowanie nie miałoby żadnego sensu), taka "Róża" czy "Drogówka" zdecydowanie wytyczyły szlak innym filmowcom. My, jako publiczność, możemy teraz zbierać tego owoce.
Wszystko to jest dowodem na to, że nazwisko Smarzowskiego jest dziś po prostu marką. Jak sam mówi, każdy swój film kręci tak, jakby miał być ostatnim - i to się czuje. Jest to filmowiec, którym moglibyśmy się chwalić na świecie. Ale on nie jest zainteresowany tworzeniem za granicą. Pytany o takie plany odpowiada, że ma już swoje lata i to, co ma do powiedzenia, dotyczy naszej szerokości geograficznej. Poza tym w Polsce decyduje o wszystkim i ma pełną kontrolę, a wiadomo, że na Zachodzie byłoby o to o wiele trudniej. "Pułapką jest ściganie się. Jak zacznę schlebiać gustom innych albo częściej się uśmiechać, polegnę. Pewnie, zawsze może być tak, że któryś z filmów się nie uda i wtedy skończy się ciągłość pracy, którą mam teraz. Ale nie można schlebiać. Nie wszyscy muszą lubić to, co robię" - mówił w jednym z wywiadów.
Te ostatnie słowa - "Nie wszyscy muszą lubić to, co robię" - są kluczowe, jeśli chodzi o tematykę podejmowaną przez Smarzowskiego. Nie ucieka on od trudnych kwestii, nie boi się kontrowersji. Jego kolejnym filmem będzie "Wołyń" opowiadający o ludobójstwie na Kresach. Pomysł ten miał w głowie już od dawna, ale po "Róży" bał się znowu brać za kino historyczne. W końcu jednak stwierdził, że to jego obowiązek. Choć fundusze pozyskać było trudno, a wielu ukraińskich aktorów odmówiło zagrania w filmie o tych wydarzeniach, reżyser jest przekonany, że trzeba o tej historii opowiadać, tak samo jak o Katyniu czy Powstaniu Warszawskim, zwłaszcza, że wiedza o tym, co się stało na Wołyniu, jest w naszym społeczeństwie dość marna. Na konferencji prasowej Smarzowski mówił wprost: "Kresowiaków zabito dwa razy, raz siekierami, a raz przez niepamięć".
"Wołyń" ma być filmem o miłości w czasach nieludzkich. Mimo kontrowersji, które na pewno wzbudzi (w scenariuszu są też wątki pokazujące odwet Polaków), reżyser chciałby, aby stał się mostem, a nie murem. Z tego też powodu Smarzowski cofnie się do wydarzeń, które poprzedzały tę tragiczną zbrodnię - będzie szukał jej przyczyn. Z jakim skutkiem, dowiemy się w październiku, kiedy film zawita do kin. Jedno jest jednak pewne - po raz kolejny zaboli.