"Kochankowie": kobiety z przeszłością, mężczyzna po przejściach

Pozornie fabuła aż trąci banałem - mężczyzna po przejściach poznaje dwie piękne kobiety i staje przed trudnym, acz nieuniknionym wyborem. Opowiedzieć tę historię w taki sposób, by chwyciła widza za serce, to prawdziwe wyzwanie. James Gray podniósł jednak rzuconą rękawicę.

I z tej próby wyszedł obronną ręką.

Gray nie ukrywał, że jego bezpośrednią inspiracją były "Białe noce" Fiodora Dostojewskiego i luźno oparty na nich film "Le Notti Blanche" w reżyserii Luchino Viscontiego, z Marcello Mastroiannim w roli głównej. "Choć był wspaniały, nie do końca oddawał klimatu książki", twierdził w jednym z wywiadów. Dlatego pokusił się o własną, nieco odmienną interpretację opowiadania rosyjskiego pisarza. Sam zresztą również nie zamierzał sztywno trzymać się oryginalnej historii ("Zależało mi głównie na oddaniu jej ducha", twierdził), potraktował ją raczej jako inspirację do stworzenia własnej fabuły, opowieści o trudnej, skomplikowanej miłości, która wiedzie na manowce i nierzadko może okazać się zgubna. "Kiedy się kocha, robi się rzeczy szalone - dodawał, tłumacząc swojego bohatera - ale szaleństwo jest przecież częścią życia każdego z nas".

Spory wpływ na powstanie scenariusza miał Joaquin Phoenix, wcielający się w głównego bohatera, Leonarda Kraditora; Gray zachwycał się "intensywnością" aktora, jego zapałem do podejmowania wyzwań i talentem do improwizacji. Przyznawał przy tym, że początkowo miał spore wątpliwości co do obsadzenia w roli Michelle Gwyneth Paltrow, która słynie z tego, że zawsze jest przygotowana, ułożona, ceni sobie przestrzeganie zasad i pełen profesjonalizm. "Martwiłem się, ponieważ nigdy razem nie pracowaliśmy, mamy zupełnie inny styl i byłem przekonany, że ani ja, ani Joaquin się z nią nie dogadamy", wspominał. Jednak już po pierwszym dniu zdjęciowym pozbył się wszelkich wątpliwości; aktorka wniosła do filmu swobodę, dynamiczność, dała się ponieść emocjom, a między nią i Phoenixem wytworzyła się prawdziwa, doskonale widoczna na ekranie chemia. Jedyną osobą, która "rujnowała ujęcia" był, jak się okazuje, sam reżyser - atmosfera na planie była bowiem tak luźna i przyjazna, że Gray nie mógł się powstrzymać od śmiechu. "Czasami słychać mnie w tle", wyznawał ze wstydem.

"Kochankowie" byli dla Graya projektem osobistym, w który zaangażował się do głębi; zależało mu, by jego dzieło przypadło do gustu publiczności, ale zapewniał też, że nie to jest dla niego najważniejsze. "Oczywiście, chciałbym, żeby widzowie go pokochali, ale zdaję sobie sprawę, że przecież żaden film nie spodoba się wszystkim, zawsze znajdzie się ktoś, kto go znienawidzi", mówił. Tym razem mógł być jednak spokojny, bowiem "Kochankowie", mający swoją premierę na festiwalu w Cannes, zebrali doskonałe recenzje (przez paru krytyków okrzyknięci zostali nawet najlepszym filmem 2008 roku) i zdobyli nominacje do kilku prestiżowych nagród. Dziwić może zatem decyzja dystrybutorów, by produkcji nie wprowadzać do polskich kin - najpewniej uznano ją za zbyt "skromną", kameralną albo zupełnie niekomercyjną. Decyzja błędna i zupełnie nietrafiona, ale nie pierwszy raz dystrybutorzy strzelili sobie w kolano; polskiej premiery nie miały na przykład "Zabójczy Joe", "Pod skórą", "Sierota" czy "Donnie Darko". Początkowo do kin nie zamierzano też wprowadzać filmu "Creed: Narodziny legendy", za który Sylvester Stallone otrzymał nominację do Oscara.

Zobacz wideo

Do sukcesu "Kochanków" bezsprzecznie przyczynili się sami aktorzy. Dla zdobywczyni Oscara, Gwyneth Paltrow, nie był to może obraz przełomowy, ale dzięki niemu mogła chociaż na chwilę zerwać ze swoim hollywoodzkim wizerunkiem. Za to jej koleżanka z planu, Vinessa Shaw, znana głównie z niskobudżetowych produkcji, udowodniła filmowcom, jak bardzo mylili się, nie doceniając jej talentu. Prawdziwą gwiazdą okazał się jednak, naturalnie, Joaquin Phoenix, dla którego "Kochankowie" byli niejako chwilowym pożegnaniem z kinem. To wtedy właśnie aktor - od dawna łamiący schematy i całkowicie nieprzystający do hollywoodzkiego trybu życia - oznajmił, że kończy karierę, wyprowadza się jak najdalej od Fabryki Snów i zamierza zostać raperem.

I z zapałem zaczął realizować plan, który początkowo większość wzięła za głupi żart. Dopiero kiedy pojawił się w programie "Late Show with David Letterman", zaczęto się poważnie niepokoić, czy aktor nie przeżywa przypadkiem załamania nerwowego; pojawiły się też sugestie, że być może cierpi z powodu choroby psychicznej. Brodaty, niedbale ubrany i zapuszczony Phoenix, który bełkotał coś bez ładu i składu na wizji, w niczym nie przypominał dawnego siebie. "Joaquin, przykro mi, że nie mogłeś tu być dzisiaj z nami", rzucił Letterman na pożegnanie, kiedy okazało się, że aktor nie jest w stanie odpowiedzieć składnie na żadne zadane pytanie. Plotkowano więc o jego uzależnieniu od narkotyków, problemie alkoholowym, furorę w mediach robiły nagrania z "koncertów", kiedy to Phoenix próbował rapować przed zażenowaną publicznością. Atmosferę dodatkowo podgrzał Casey Affleck - oznajmił, że kręci właśnie film dokumentalny "Jestem, jaki jestem", opowiadający o upadku swojego przyjaciela, człowieka, który dotknął dna.

I kiedy zgodnie obwieszczono już koniec jego kariery, Joaquin powstał jak feniks z popiołów. Umył się, zgolił brodę i wyjaśnił, że wszystko to było wielką mistyfikacją, żartem, skrzętnie zaplanowanym działaniem; zamierzał po prostu pokazać, jak łatwo media mogą manipulować swoimi odbiorcami, chciał napiętnować fałsz, wykpić popularne programy w stylu reality show i skłonić ludzi do myślenia, przypomnieć im, że nie należy wierzyć we wszystko, co zobaczy się w telewizji. No cóż - udało mu się.

Więcej o: