"Girlsy, gorzała i giwery", czyli wraca moda na westerny

Zwykło się mówić, że western to gatunek na trudne czasy. Nic dziwnego, że zdaje się on przeżywać drugą młodość. Dla niektórych western - z jasnym podziałem na dobrych i złych (choć jak się okazuje, nie zawsze) oraz efektownymi strzelaninami - stanowi kwintesencję kinowości.

"Girlsy, gorzała i giwery" - tytuł jednego z tomów "Sin City", głośnego komiksu autorstwa Franka Millera, dobrze oddaje, o co tak naprawdę chodzi w tym najbardziej amerykańskim z gatunków. Bo dla niektórych western - z całą swą mocno skodyfikowaną ikonografią, jasnym podziałem na dobrych i złych (choć jak się okazuje nie zawsze) oraz efektownymi strzelaninami - stanowi kwintesencję kinowości. Czemu, rozsiadając się wygodnie w kinowym fotelu, w zasadzie trudno się dziwić.

Amerykański rodowód gatunku znajduje swoje wytłumaczenie zarówno w umiejscowieniu akcji - słynny Dziki Zachód (czasem też Meksyk i Kanada), jak i podejmowanych historiach. Westernowe fabuły często stanowią bowiem mniej lub bardziej "podkoloryzowane" wariacje na temat wydarzeń zapisanych na kartach amerykańskiej historii.

Od wędrówek osadników, przez wątki indiańskie po ulubiony motyw wielu reżyserów, czyli słynną strzelaninę w Corralu O.K. w Tombstone, do jakiej doszło 26 października 1881 roku. Z tymi ostatnimi wydarzeniami związana jest postać, o której można by powiedzieć, że stanowi swoistą "wizytówkę" nobliwego gatunku. Mowa oczywiście o najsłynniejszym w dziejach Dzikiego Zachodu szeryfie, jakim był Wyatt Earp. Co ciekawe, ostatnie lata swojego życia związał on z Hollywoodem, gdzie niejednokrotnie służył radą czołowym twórcom westernów - aktorowi Tomowi Mixowi czy reżyserowi Johnowi Fordowi.

Barwny i pełen wolt życiorys Earpa idealnie nadawał się, by przenieść go na wielki ekran. Zatem nie powinno specjalnie dziwić, że nazwisko znanego szeryfa co rusz powtarzało się w kolejnych westernach na przestrzeni lat. Wcielały się w niego takie aktorskie sławy jak James Stewart, Burt Lancaster, James Garner czy Kurt Russell. Do tego grona dołączył w latach 90. Kevin Costner, który zagrał tytułową rolę w filmie Lawrence'a Kasdana "Wyatt Earp".

To aktor ważny dla gatunku, zwłaszcza we współczesnym wydaniu, gdyż w jego życiorysie western powracał niczym bumerang. Zarówno od strony aktorskiej (zagrał w połowie lat 80. u Kasdana w "Silverado", serial "Hatfields & McCoys: Wojna klanów"), jak i reżyserskiej ("Tańczący z wilkami", "Bezprawie"). Wspomniany "Wyatt Earp" był zrealizowaną z dużym rozmachem i z budżetem sięgającym nieco ponad 60 milionów dolarów próbą oddania pełnej biografii legendy. Od lat dziecięcych, przez burzliwą młodość, po głośne wydarzenia z Tombstone w stanie Arizona.

Co ciekawe, niemalże w tym samym czasie co Kasdan swoją wersję tych zdarzeń realizowali Kevin Jarre i George P. Cosmatos (w "Tombstone" Earpa zagrał wspomniany Russell). Co spowodowało mały konflikt interesów, związany przede wszystkim ze strojami z epoki. W efekcie produkcja filmu Kasdana została opóźniona, bowiem ubrania trzeba było sprowadzać z Europy.

Zobacz wideo

Choć western można poniekąd traktować jako amerykańskie dobro narodowe, trzeba pamiętać, że twórcy zza oceanu nie mieli na niego monopolu. Także w innych częściach globu powstawały i wciąż powstają dzieła realizowane w tej konwencji.

Warto wspomnieć o interesujących próbach z Australii, od "Szalonego Psa Morgana" Philippe'a Mory'ego, przez "Quigleya na Antypodach" Simona Wincera, po znakomitą "Propozycję" Johna Hillcoata. Z kolei na kontynencie europejskim zwłaszcza dwie kinematografie stanowiły ciekawą woltę dla ojczyzny westernu. Z jednej strony były to niemieckie ersatz-westerny z lat 60., oparte przede wszystkim na prozie Karola Maya.

O ile jednak produkcje te śmiało można zaliczyć do kina klasy B, o tyle to, co działo się na Półwyspie Apenińskim, jest zupełnie inną bajką. Choć początkowo nic nie wskazywało na to, że dzieła Sergio Corbucciego oraz Sergio Leone doczekają się należnego im uznania. Amerykańska krytyka nazywała je pogardliwie spaghetti westernami, punktując brutalność, nihilizm i fabularne mielizny. Zapomniała jednocześnie, że od tych ostatnich aż roiło się w rodzimych produkcjach.

Trudno z kolei zaprzeczyć temu, że filmy Corbucciego czy Leone były obrazoburcze. Tyle że w połączeniu z silnym autorskim pierwiastkiem wcale nie musiało to działać na ich niekorzyść. O czym najlepiej przekonują "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", gdzie Leone poddaje reinterpretacji mit podboju Dzikiego Zachodu przedstawiany w amerykańskich odpowiednikach, czy słynna "trylogia dolara". W jej skład wchodzą: "Za garść dolarów", "Za kilka dolarów więcej" oraz wybitny "Dobry, zły i brzydki". Filmy niezapomniane także z uwagi na znakomite, pełne charakterystycznych motywów ścieżki dźwiękowe skomponowane przez Ennio Morricone.

W każdym z nich, gdzie klasyczny podział na dobrych i złych już nie jest tak oczywisty, w główną rolę wcielał się Clint Eastwood. Podobnie zresztą jak we wzorowanych na spaghetti westernach filmach Teda Posta - "Blef Coogana" czy "Powiesić go wysoko". Naśladowców zresztą było więcej i ciągle ich przybywa. By wspomnieć jedynie o Donie Siegelu, George'u Royu Hillu, Robercie Rodriguezie czy doskonale znanym Quentinie Tarantino.

Western w ogóle zdaje się przeżywać drugą młodość, bo zwykło się o nim mówić, że to gatunek na trudne czasy. Nie ma zatem chyba przypadku w tym, że jedną z najbardziej wyczekiwanych kinowych premier roku jest. remake kultowych "Siedmiu wspaniałych" Johna Sturgesa.