Stanisław Bareja - widzowie go kochali, a cenzura kazała ciąć filmy

Krytycy go nie znosili, cenzura na widok Stanisława Barei dostawała białej gorączki, a koledzy po fachu szukali tylko okazji, jak mu dokopać. Jednak widzów to nie zrażało.

StopklatkaTV

Już na studiach Bareja uchodził za twórcę niezwykle dowcipnego, ze skłonnością do absurdalnego humoru. Znajomi nazywali te żarty pieszczotliwie „bareizmami”, ale wiele lat później jeden z nich – mówi się, że był to Kazimierz Kutz – użył tego terminu na określenie czegoś „w złym stylu”, „schlebianie gustom drobnomieszczańskim”. I to zaledwie jeden z mnóstwa prztyczków, które wymierzono Barei prosto w nos.

Filmy niskich lotów?

Od samego początku spotykał się z niezrozumieniem, upokorzeniami, drwiną i niezakamuflowanym szyderstwem. Niektórzy mówili, że podczas gdy inni kręcili filmy poważne, „kino moralnego niepokoju”, on tworzył filmy komercyjne, niskich lotów, nastawione wyłącznie na robienie pieniędzy. Padały zarzuty, że jego produkcje są kłamliwe, propagandowe, mają wymowę antysocjalistyczną i propagują nienawiść do klasy robotniczej.

Po premierze „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Janusz Wilhelmi, szef Komitetu Kinematografii, stwierdził, że jest to „film okropnie płaski”, a Bareja „żeruje na niskim stanie umysłów widzów”. Swoje trzy grosze dorzucili też cenzorzy – komedia trafiła na półkę. Zanim zezwolono na dystrybucję, kazano reżyserowi mocno ją pociąć.

Brunet wieczorową porąBrunet wieczorową porą materiały prasowe /Stopklatka TV

Emisję „Bruneta wieczorową porą” przekładano trzykrotnie. „Za każdym razem film trzeba było rozmontowywać, na nowo przegrywać dialogi, sklejać – wspominał Bareja w 'Filmie'."Wydaje mi się, że łatwiej było zrealizować i wprowadzić na ekran krytyczny dramat niż satyryczną komedię” - wspominał reżyser. Podobny los spotkał „Misia”. „Lista pokolaudacyjnych poprawek. 38 pozycji. Wycięcia i zmiany w obrazie, w dialogach” - dodawał.

Proste, ale nie prostackie

Nie mógł liczyć na żadną taryfę ulgową, a krytyka tylko czekała na okazję, żeby mu „zdrowo przyłożyć”. Nie krył zresztą, że czasami słusznie. „Powiem szczerze, za pewną grupę filmów byłem słusznie bity. W latach sześćdziesiątych znalazłem się w grupie produkcyjnej, która była nastawiona na robienie filmów komercyjnych”, wyznawał. Pocieszeniem była jednak dla niego frekwencja w kinach - widzowie go uwielbiali. „Publiczność, złakniona chwili relaksu, na ogół nie przepuszcza żadnego z moich filmów – mówił. – Umiem robić to, co się ludziom podoba”.

I nie chodziło tutaj o schlebianie czyimkolwiek gustom. „Robiłem filmy rozrywkowe, po prostu. Wydawało mi się, że potrzebne są komedie podobne do tych jakie sprowadzaliśmy wtedy z Ameryki”, kwitował. Wreszcie, po wielu latach, doczekał się też uznania ze strony krytyków, którzy z perspektywy czasu docenili jego twórczość, określając ją mianem kina „moralnego sprzeciwu”. Juliusz Machulski w wywiadzie dla portalu stopklatka.pl stwierdził nawet, że „cała szkoła moralnego niepokoju nie jest warta jednego filmu Barei”. Inni podkreślali, że jego filmy pokazują prawdę; że może i są proste, ale na pewnie nie prostackie.

Nie ma róży bez ogniaNie ma róży bez ognia materiały prasowe /Stopklatka TV

Liczy się zdanie widzów

„Mąż swojej żony”, fabularny debiut Barei, powstał w 1960 roku, w oparciu o dramat „Mąż Fołtasiówny” Jerzego Jurandota. Publiczność oszalała – ta lekka, satyryczna komedia została uznana ze trzeci pod względem popularności film roku 1961 roku. Nawet recenzje były niczego sobie – w „Trybunie Ludu” stwierdzono, że to „kulturalnie zrobiona, lekka i sensowna rozrywka w dobrym guście i smaku”.

Nieco mniejszym powodzeniem cieszyła się o trzy lata późniejsza „Żona dla Australijczyka”, przeróbka farsy „Co z takim zrobić?” Romana Niewiarowicza. „Zgadzam się, że krytyka ma obiektywnie sporo racji, twierdząc, że używam starych schematów i prymitywnych sposobów, ale nieraz okazują się one bardziej niezawodne od wielkich zamierzeń i ambicji”, mówił Bareja. I dodawał, że recenzjami się jakoś nie przejął, bo „film miał dwa miliony widzów i ogromne powodzenie za granicą”, a zdanie publiczności było tym, na którym najbardziej mu zależało.

"Zawsze człowiek mówi trochę o sobie"

W 1972 roku na ekrany weszła komedia „Poszukiwana, poszukiwany”. Początkowo główną rolę otrzymać miał Jacek Fedorowicz. Niestety, nie wyszło. „Charakteryzatorki się poddały... Nie można było ze mnie zrobić kobiety, chociaż trochę nieodrażającej, już nie mówię, atrakcyjnej”, żartował aktor w wywiadzie dla portalu PoloniaInfo. Rolę otrzymał więc, po długich pertraktacjach, Wojciech Pokora. „Muszę przyznać, że początkowo w ogóle nie chciałem jej przyjąć – opowiadał w 'Fakcie'. – Reżyser jednak nie dawał mi spokoju, nachodził mnie, wydzwaniał przez dwa miesiące i chyba miałem tego już tak serdecznie dość, że zgodziłem się zagrać”. Nie żałował. „Popularność tego filmu była wielka. Do tego stopnia, że musiałem zmieniać kilka razy numer telefonu!”, dodawał.

Nie ma róży bez ogniaNie ma róży bez ognia materiały prasowe /Stopkatka TV

Potem, w dwuletnich odstępach, powstały jeszcze „Nie ma róży bez ognia” i „Brunet wieczorową porą”. Bareja twierdził, że właśnie te trzy pierwsze filmy z lat siedemdziesiątych są mu szczególnie bliskie. „Moi bohaterowie nie są zwycięzcami, nie ma happy endu, bohater nie dostaje wspaniałej dziewczyny, nie ma wielkich historii miłosnych" – opowiadał w "Filmie". I dodawał, że on sam przecież również nie był "hołubiony": "Bohaterów tych filmów łączy to, że są ludźmi osaczonymi, zaszczutymi. Zawsze człowiek mówi trochę o sobie”.