materiały prasowe Stopklatka TV
Wszystkie te osoby lubią podejmować zawodowe ryzyko, wychodzące znacznie dalej niż przyjęcie trudnej, wymagającej roli. Bo kiedy przez resztę życia mogliby odcinać kupony od bogatych karier, decydują się stanąć po drugiej stronie kamery. No właśnie, ale czy dobry aktor bywa też dobrym reżyserem?
Na dwoje babka wróżyła, bo historia kina, nawet ta najnowsza, dostarcza mnóstwo przykładów „za” i „przeciw”. Bardzo boleśnie o trudach nowej roli przekonali się gwiazdorzy – Russell Crowe i Ryan Gosling. Ich reżyserskie debiuty, odpowiednio „Źródło nadziei” oraz „Lost River”, nie dość że okazały się finansowymi klapami, zostały – delikatnie rzecz ujmując – chłodno przyjęte przez krytykę. Do tego stopnia, że obaj panowie nie wyszli poza debiut i z obowiązkami reżysera przynajmniej na pewien czas dali sobie spokój.
Odwrotnym przykładem może być wybitny amerykański aktor Robert Redford. Jego debiutanccy „Zwyczajni ludzie” okazali się ogromnym sukcesem, który zaowocował czterema Oscarami (w tym za najlepszy film i dla najlepszego reżysera!). A w konsekwencji kolejnymi interesującymi projektami, jak chociażby „Quiz Show” czy „Nazywam się Bagger Vance”. W tym ostatnim, będącym osobliwym połączeniem melodramatu i filmu sportowego, przez długi czas Redford zastanawiał się, czy nie wcielić się też w główną rolę. Ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu i skupił się wyłącznie na reżyserii.
Występowanie w podwójnej roli, czyli przed i za kamerą, wcale nie należy do rzadkości. Przykładem może być Francuzka Julie Delpy. Aktorka, która zawodowe szlify zbierała u Krzysztofa Kieślowskiego, Jima Jarmuscha czy Richarda Linklatera, wystąpiła m.in. w „2 dniach w Paryżu” i docenionej nie byle gdzie, bo na Sundance Film Festival, kontynuacji – „2 dni w Nowym Jorku”. Ten drugi tytuł uznano zresztą za jedną z lepszych komedii roku i porównywano do filmów samego Woody’ego Allena.
Podobną strategię do Delpy z żelazną konsekwencją stosuje Kevin Costner. Niezapomniany Robin Hood z produkcji Kevina Reynoldsa zagrał główne role we wszystkich wyreżyserowanych przez siebie filmach. Od kultowego „Tańczącego z wilkami”, przez „Wodny świat” (w momencie realizacji był to najdroższy film w historii kina), „Wysłannika przyszłości”, po czołowy western ostatnich kilkunastu lat, czyli „Bezprawie”. Wielu twierdzi nawet, że podziwiać w nim można jedną z najbardziej widowiskowych sekwencji strzelanin w całej historii gatunku.
„Lubię reżyserować w taki sposób, w jaki ja kiedyś byłem reżyserowany” – powiedział w jednym z wywiadów Clint Eastwood, uchodzący za absolutny wzór aktora-reżysera. Słowa te idealnie pasują również do Roberta De Niro. Amerykański aktor w roli reżysera zadebiutował w 1993 roku „Prawem Bronxu”, który do złudzenia przypomina filmowe pismo Martina Scorsese. De Niro uznawany jest przecież za jednego z jego ulubieńców, by wspomnieć współpracę przy „Wściekłym byku”, „Kasynie” czy „Chłopcach z ferajny”. Co ciekawe, scenariusz „Prawa Bronxu”, częściowo na podstawie własnych doświadczeń, napisał inny aktor – Chazz Palminteri, który wraz z De Niro zagrał w filmie ważną rolę.
O wypowiedzianym przez Eastwooda zdaniu wie też coś Sean Penn. Aktor obsadzany często w mocnym, mrocznym i niejednoznacznym kinie. Taka też jest „Obietnica”, zrealizowana na podstawie scenariusza, pochodzącego z Polski, Jerzego Kromolowskiego. Film w gwiazdorskiej obsadzie, z Jackiem Nicholsonem, Benicio Del Toro i Patricią Clarkson na czele, pokazuje jeszcze jedną wspólną cechę wielu projektów zrealizowanych przez aktorów-reżyserów: fakt, że z dużą łatwością przychodzi im namówienie do współpracy znanych kolegów po fachu. W końcu swój trafił na swego.