To już 12 lat, od kiedy zakończył się serial "Star Trek: Enterprise". Przez wszystkie te lata fani musieli zadowolić się filmami - raz lepszymi, a raz gorszymi. Razem z końcem "Star Trek: Enterprise" skończyła się pewna era. Teraz jednak pojawiło się światełko w tunelu pod postacią "Star Trek: Discovery".
Serial, na który czekały miliony widzów na świecie, miał swoją amerykańską premierę na serwisie NBS All Access w ten weekend. Premiera była tak wyczekiwana, że w jej dniu platforma NBS zanotowała największą liczbę nowych zarejestrowanych użytkowników - coś, co do tej pory się jeszcze nie zdarzyło. Polscy widzowie mogą już dzisiaj obejrzeć "Star Trek: Discovery" za pośrednictwem platformy Netflix. A ci najbardziej zapaleni mogą to nawet zrobić w języku klingońskim.
Najnowszy sezon nie jest kontynuacją historii znanych z poprzednich seriali i z filmów. Producenci postanowili zabrać widzów w przeszłość - dokładniej na 10 lat przed wydarzeniami znanymi z "The Original Series". Pierwszy sezon zaplanowano na 15 odcinków.
'Star Trek: Discovery' materiały prasowe
Na chwilę obecną śledzimy losy Michael Burnham, adoptowanej przez ojca Spocka. Serial nie ma zbyt wiele wspólnego z filmami, które zapełniały pustkę po "Star Trek: Enterprise" przez 12 lat. Wraca za to do serialowego stylu opowiadania historii, z odpowiednią dawką efektów specjalnych. Czuć, że wreszcie scenarzyści mają czas na dopracowanie postaci i nie są ograniczeni 120-minutowym filmem.
Warto też zwrócić uwagę na stylistykę otwarcia odcinka. Animacja, którą zaproponowano widzom, jest wręcz ascetyczna. Sporo mówi o tym, jaki to ma być serial i na co ma kłaść nacisk.
Po dwóch odcinkach, które były zaledwie pilotem sezonu, trudno powiedzieć coś z całą pewnością. Nie jest to powrót do tradycji, ale też ciężko go oczekiwać po tylu latach i w dzisiejszym świecie nowoczesnych seriali. Nie jest to lekkość, którą znamy z filmu, ale też nie jest to film. Takiego "Star Treka" nie było jeszcze i z ciekawością będziemy śledzić kolejne odcinki.