Fot. STOPKLATKA TV
Na ekranie zazwyczaj się wygłupiał, stroił dziwne miny, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. Czy to przebrany za kobietę, czy jako prezydent Stanów Zjednoczonych, czy kiedy wykrzykiwał słynne już: "Good Morning, Vietnam!".
Na rolach Robina Williamsa, a miał ich w swoim dorobku ponad sto, wychowało się całe pokolenie. Był specjalistą od improwizowanych, komicznych monologów, co z jednej strony stanowiło ogromny atut, z drugiej było do pewnego stopnia przekleństwem. O wspomnianym talencie aktora przekonali się twórcy klasycznej disney'owskiej animacji "Aladyn", gdzie Williams podkładał głos pod postać Dżina. Tak się ponoć rozkręcił, że zarejestrowano ponad 16 godzin materiału. Wie też o tym coś legenda kina młodzieżowego Chris Columbus, który zatrudnił aktora do tytułowej roli w filmie "Pani Doubtfire".
Każdą scenę kręciliśmy początkowo 2-3 razy, tak jak było zapisane w scenariuszu, a potem Robin miał wolną rękę i paradoksalnie z tego wychodziły najzabawniejsze rzeczy. Kończyło się jednak na tym, że poszczególne sceny powtarzaliśmy po 15, 20 razy – wspominał w jednym z wywiadów reżyser.
Oprócz talentu Williams miał też tak pożądany w tej branży fart. Zadebiutował u samego Roberta Altmana, a dużą sławę przyniosła mu już druga rola (w "Świecie według Garpa") u innej legendy – George’a Roya Hilla. Przez całą swoją karierę miał szczęście do reżyserów – a może to oni mieli je do niego? Współpracował z Barrym Levinsonem, Terrym Gilliamem, Peterem Weirem, Kennethem Branaghem czy Stevenem Spielbergiem. U tego ostatniego wcielił się w rolę Piotrusia Pana w filmie "Hook". Postać dorosłego dzieciaka świetnie go zresztą oddawała, bo uwielbiał dowcipkować.
W swej bogatej karierze Williams ma także role dramatyczne. I choć jest ich znacznie mniej, być może to właśnie one przyniosły mu największe uznanie. Któż bowiem nie marzył o takim nauczycielu i mentorze, jakim w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" Petera Weira był grany przez niego John Keating? Kreacja ta przyniosła mu drugą w karierze (z czterech) nominację do Oscara. Laur Amerykańskiej Akademii Filmowej zdobył ostatecznie w 1997 roku, kiedy, co ciekawe, również wcielił się w rolę profesora. Tym razem za kreację w filmie Gusa Van Santa "Buntownik z wyboru".
Nie stronił od polityki, jak chociażby przy kolejnej współpracy z jednym ze swoich ulubionych reżyserów Barrym Levinsonem w "Człowieku roku". Williams zagrał tam komika, będącego bijącym rekordy popularności gospodarzem talk-show, który mając dość zawodowych polityków, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i samemu kandydować na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z głowy państwa Robin Williams lubił zresztą żartować, wspominając kiedyś, że porównać George’a W. Busha do Churchilla to tak, jakby zestawić Paris Hilton z Margaret Thatcher. W filmie Levinsona padają z ust Robina Williamsa zresztą słowa, które na aktualności nie stracą jeszcze pewnie długo: "Politycy są jak pieluchy, trzeba ich zmieniać często i zawsze z tego samego powodu". Taki właśnie był – zabawny, przekorny, złośliwy i jak się okazało niestety też nieszczęśliwy.