Rozumiem w pełni, dlaczego Andrzej Sapkowski uronił łezkę na planie serialu Netfliksa i rozumiem też, dlaczego twierdzi, że produkcja ta może nawet przebić przebój od HBO. Jest dużo lepiej niż tylko dobrze. Ale też nie zapominajmy, że oczekiwania i obawy przed premierą "Wiedźmina" były ogromne. Poprzeczka była postawiona wysoko nie tylko przez wymagających czytelników czy z powodu doskonałych gier od CD Projekt Red. Głośno się mówi, że nowy serial Netfliksa ma wypełnić lukę po dramatycznie zakończonej "Grze o tron".
Z przyczyn czysto technicznych o to, by "Wiedźmin" był nową "Grą o tron" raczej trudno - literackie pierwowzory jednak się różnią. Choćby tym, że Andrzej Sapkowski ma dużo mniej postaci i zabije je z dużo mniejszym rozmachem. Dodajmy też, że dużą częścią uroku produkcji HBO był budowany z tygodnia na tydzień suspens. Jako że widzowie Netfliksa czekać nie będą musieli, odpada tu ta duża dawka napięcia i ciągnąca się agonia niepewności. Niezależnie od tego "Wiedźmin" w serialowym wydaniu ma tę przewagę nad "GOT", że opiera się o zamkniętą już historię - finał serii nie powinien wywołać takiego oburzenia. Ale to jeszcze pieśń przyszłości, choć po dwóch odcinkach nie mam wątpliwości, że poza zatwierdzonym już drugim sezonem, powstaną też następne.
Pierwszy odcinek włączyłam z dosłownie drżącym sercem - choć zwiastuny były bardzo efektowne, to tliła się we mnie obawa, że serial będzie dramatyczny do bólu - pompatyczny i nadęty. A zatem pozbawiony tej humorystycznej nuty, którą posiadają książki Andrzeja Sapkowskiego, a którą od pierwszej lektury sobie cenię.
kadr z serialu 'Wiedźmin' mat. prom. (Netflix)
Moje obawy rozwiały się po kilku minutach.
Odpowiedzialna za kształt scenariusza Lauren S. Hissrich nie zapomniała o tym, że w wiedźmińskim świecie musi się znaleźć miejsce na np. sarkastyczne uwagi i riposty.
Udało jej się utrzymać dobrą równowagę pomiędzy tym, co powinno wybrzmieć poważnie czy dramatycznie, a tym, co daje widzowi odpocząć od napięcia i trochę go rozbawić. Duża w tym zasługa postaci Jaskra - Joey Batey doskonale oddał to, co napisał o wędrownym bardzie Sapkowski, nawet może trochę to przerysował. Ale nareszcie Jaskier jest taki, jaki powinien być - nie smutny pan śpiewający egzaltowane piosenki, a energiczny, pozbawiony instynktu samozachowawczego, ciekawski wesołek, który dla dobrego tematu do utworu jest gotowy wyruszyć w podróż ze straszliwym wiedźminem.
Choć w sumie dobrze wiem, co działo się w książkach i opowiadaniach Andrzeja Sapkowskiego, w czasie "lektury" dwóch pierwszych odcinków siedziałam jak na szpilkach. Serial otwiera się od wątku, w którym Geralt poznaje opowieść o klątwie Czarnego Słońca, która miała decydujący wpływ na losy byłej księżniczki Renfri i czarodzieja Stregobora. I choć przez kilka pierwszych minut bałam się, że ta opowieść sprowadzi nas wszystkich na manowce już na samym początku, to została pociągnięta całkiem sprytnie. Znalazło się w tym miejsce, żeby pokazać, z jak dużą niechęcią ludzi wiedźmin musi sobie radzić, a i przy okazji zgrabnie wprowadzono zapowiedź nieuchronnego spotkania z "dziewczyną w lesie", które zmieni jego los. Co więcej, jest to tylko jeden z wątków, który został podjęty na początku opowieści. Myślę, że dalej fabuły nie ma co streszczać, ale zapewniam, że pomimo tego, iż akcja rozgrywa się na wielu planach i z udziałem różnych bohaterów, to wszystko do siebie pasuje i pokazuje złożony obraz całości.
Bardzo spodobał mi się pomysł na pokazanie historii czarodziejki Yennefer – nie spodziewałam się, że uda się to zrobić tak świeżo i poniekąd zaskakująco. Choć w sumie sama Anya Charlota najmniej mnie przekonuje w tej produkcji. Podobała mi się za to bardzo Freya Allan w roli Ciri, a Adam Levy jako Myszowór jest wyborny. Ma taką twarz, że człowiek się na niego patrzy i ma wrażenie, że właśnie ją widział, kiedy czytał książki. Moją ulubienicą jest jednak Jodhi May, która zagrała królową Calanthe. Ma w sobie tyle charyzmy, uroku i determinacji, że trudno mi o niej przestać myśleć.
Maciej Musiał w serialu 'Wiedźmin' jako Sir Lazlo Fot. Netflix
Muszę sobie pozwolić tutaj na drobną uszczypliwość w stosunku do Macieja Musiała - w swoich raczej nielicznych scenach wydawał mi się trochę doklejony do reszty, tak jakby grał bez innych aktorów na planie. To wrażenie może się po prostu wiązać z jakimś szczególnym przeczuleniem "na Polaków w zagranicznych filmach"... Muszę też przyznać, że bardzo mu do twarzy w zbroi.
No dobrze, to wszystko jednak były płotki. Jak wypadł główny bohater, zapytacie? Henry Cavill przyznał, że w "Dziki gon" grał do upadłego. A jako fan fantasy doczytał też sagę o Geralcie jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do serialu. No i bardzo dobrze widać, że się chłopak przejął powierzonym mu zadaniem. Nie dość, że wygląda tam jak maszyna do zabijania potworów i nie tylko, zwinnie macha mieczem, to jeszcze specjalnie zmienił głos. Mówi tak głęboko, że aż chwilami brzmi to jak z komiksu. No i z takim przejęciem marszczy czoło w trakcie co trudniejszych dialogów! Choć ten opis może brzmi, jakby się trochę nabijała, to przysięgam, Cavill w roli Geralta wypadł skrajnie wiarygodnie. Skutecznie zdetronizował w moim prywatnym rankingu Żebrowskiego, a sama przez lata powtarzałam, że Wiedźmin jest tylko jeden i jest nim właśnie pan Michał.
Michał Żebrowski i Henry Cavill jako wiedźmin Geralt z Rivii mat. pras. / Netflix
Po Cavillu widać też, że trzyma postać cały czas i w ujęciach, kiedy np. rozmawia z koniem Płotką, a które są doskonale urocze, i w scenach, kiedy dosłownie tańczy z mieczem. Ci ludzie, którzy pisali, że "Wiedźmin" ma lepsze sceny walk niż "Gra o tron", nie kłamali. Są dobrze nakręcone, rozpisane i wyśmienicie wykonane. Patrząc na Geralta, który walczy na placu w Blaviken, nie ma się wątpliwości, dlaczego ludzie się go boją. I dlaczego widzowie pokochają serial.
<<Reklama>> Saga o Wiedźminie dostępna jest w formie e-booków w Publio.pl >>