Powyższe zdjęcie doskonale ilustruje oś czasu moich odczuć co do nowego serialu Netfliksa "Space Force" ("Siły Kosmiczne"), którego twórcami są Greg Daniels i Steve Carell. Po lewej na zdjęciu jest Ben Schwartz, ubawiony zupełnie jak ja w styczniu 2019 roku, kiedy Netflix ogłosił, że ludzie odpowiedzialni za amerykańską odsłonę "The Office" stworzą serial oparty o pomysł prezydenta USA Donalda Trumpa, żeby stworzyć amerykańskie siły kosmiczne w celu kolonizacji kosmosu. Rozanielona dałam się ponieść wizji kosmicznego "The Office" - szczególnie że główną rolę zagrał Carell, czyli niezapomniany Michael Scott. Po prawej stronie wspomnianego zdjęcia jest właśnie Carell z miną podobną do mojej już po seansie wyczekanych dziesięciu odcinków "Space Force". Miną zawodu, rozczarowania, znudzenia.
Zobacz też: "The Office (U.S.)" zadebiutowało 15 lat temu. Te sceny przekonają was, że to serial warty uwagi >>
Pomysł na serial został zaczerpnięty z prawdziwego życia. W czerwcu 2018 roku prezydent USA Donald Trump ogłosił, że chce, by powstał nowy rodzaj sił zbrojnych - U.S. Space Force. Prezydent wydał wtedy polecenie Departamentowi Obrony, by ten natychmiast rozpoczął proces tworzenia kosmicznych sił zbrojnych, które oficjalnie powołano w grudniu 2019 roku. - Nasza obecność poza Ziemią to nie tylko kwestia naszej tożsamości narodowej, lecz także kwestia bezpieczeństwa narodowego - mówił dwa lata temu Trump.
Steve Carell i Greg Daniels postanowili zinterpretować tę historię na gruncie serialowym. Generał Mark R. Naird (Carell) - uznany pilot Sił Powietrznych USA, który marzy o kierowaniu lotnictwem - otrzymuje zadanie poprowadzenia nowo utworzonej szóstej formacji sił zbrojnych USA, czyli wspomnianej "Space Force". Sceptyczny, ale oddany swojej pracy Mark przeprowadza się wraz z rodziną do odległej bazy w Kolorado. Wraz z zespołem naukowców oraz “Spacemanami” pracuje nad misją od Białego Domu: mają wspólnie jak najszybciej sprawić, że Amerykanie (ponownie) staną na Księżycu i całkowicie zdominują kosmos. W międzyczasie biorą udział w wyścigu kosmicznym z Chinami i Rosją - nie idzie im najlepiej, dlatego prezydent ciągle suszy Markowi głowę. Generał ma twardy orzech do zgryzienia. Jak błyskotliwie stwierdza w jednej ze scen: "Kosmos jest ciężki".
Jeszcze przed seansem powinna była zaniepokoić mnie wypowiedź Steve'a Carella, który wspominał:
O tym pomyśle dowiedziałem się od mojego agenta. Netflix przedstawił mi koncepcję serialu, potem ja przekazałam ją Gregowi i wszyscy zareagowali podobnie. Mieliśmy tylko tytuł i nic poza tym. W skrócie wyglądało to tak, że Netflix zapytał: "Chciałbyś zrobić z nami serial pt. 'Siły Kosmiczne'?”. A ja właściwie bez wahania odpowiedziałem: "Jasne. Brzmi świetnie." Zadzwoniłem do Grega i zapytałem: "Chciałbyś zrobić serial pt. 'Siły Kosmiczne?'" Odparł: "Pewnie, dobrze to brzmi. Działajmy." Nie mieliśmy właściwie nic innego, tylko tytuł, który śmieszył wszystkich. I tak zaczęliśmy.
Piszę to ze szczerym smutkiem, ale od tytułu do finalnego produktu panowie nie przeszli bogatej drogi. Liczyłam się z tym, że twórcy zabierają się za materię w oczywisty sposób polityczną, ale miałam nadzieję na potraktowanie jej nieco bardziej abstrakcyjnie. Znakomita większość żartów jest taka, jaka sądziłam, że nie będzie - dosłowna, ciemiężna i przewidywalna. Na pierwszy plan wybijają się odcinki napisane przez twórcę serialu Grega Danielsa (tu tylko odcinek 2., bo finał wypadł rozczarowująco), Brenta Forrestera (odc. 5.) i Paula Liebersteina (odc. 8.). Wszystkim wymienionym udało się wnieść do "Space Force" nutę - podkreślam: tylko nutę - humoru, której przynajmniej w części oczekiwałam. To oczywiście nie przypadek, bo wszyscy trzej panowie z niemałym powodzeniem maczali palce w - niespodzianka - "The Office". Pozostałe odcinki powierzono scenarzystom o niedużym dorobku, co wręcz rezonuje z ekranu. Nie ma co owijać w bawełnę: po prostu nie są zabawne. Oglądałam je z kamienną twarzą, czasem kierując wzrok ku ścianom pokoju, w którym siedziałam, bo momentami nawet to wydawało mi się ciekawsze.
Skrót fabuły "Space Force" brzmi jak scenariusz idealny do skeczu politycznego w "Saturday Night Live". I dokładnie takie wrażenie - jakbym oglądała bardzo długi, łącznie ponadpięciogodzinny skecz w "SNL" - towarzyszyło mi od pierwszego odcinka. Tak jak w "SNL", również w "Space Force" znajdziemy parodie polityków. Nancy Pelosi to kongresmenka Pitosi, Chuck Schumer to pan Schugler, zaś Alexandria Ocasio-Cortez, która ostro krytykowała kosmiczny pomysł Trumpa, w serialu nazywa się Anabela Ysidro-Campos. Są to parodie co najwyżej średniej jakości - skoro były one konieczne, to serialowi o wiele bardziej przysłużyliby się aktorzy właśnie z "SNL". Zaznaczę tu, że darzę ten program sporą sympatią i lubię do niego wracać, ale potrzeba naprawdę wiele, żebym podczas oglądania go szczerze się zaśmiała. W przypadku "Space Force" było identycznie. Do policzenia momentów szczerego śmiechu nie potrzeba mi jednej ręki - wystarczą dwa, może trzy palce.
Steve Carell stara się jak może, żeby nadrobić słabe żarty miną. W jednej z recenzji przeczytałam, że Mark Naird to tak naprawdę notorycznie wkurzony Michael Scott, ale nie zgodzę się z tą opinią. Michael z "The Office" był postacią w miarę spójną, a Naird niby jest wykwalifikowanym żołnierzem, który musiał przecież z jakiegoś powodu otrzymać posadę szefa sił kosmicznych, a jednak scenarzyści próbują zrobić z niego głuptasa, żeby było śmieszniej. Bezskutecznie. Mark Naird przekonuje najbardziej, kiedy opowiada o traumatycznych przejściach z wojny w Bośni. Paradoksalnie, główny bohater serialu komediowego lepiej sprawdza się więc we własnym dramacie niż w "dośmiesznianiu" produkcji.
Przeuroczą postać zagrał za to John Malkovich - jego dr Adrian Mallory, czołowy naukowiec Space Force, wypadł w moich oczach zdecydowanie lepiej niż generał Naird. Poczciwy facet, bez reszty oddany nauce, notorycznie musi ratować Nairda z opresji, za co nierzadko jeszcze mu się dostaje. Na pochwałę zasługuje także Ben Schwartz, fantastyczny w roli nieznośnego rzecznika prasowego. Temperamentem do złudzenia przypomina mi bardziej ogarniętego Jeana-Ralphio z "Parks and Recreation", i być może dlatego F. Tony Scarapiducci w jego wykonaniu działa. Z pochwał to byłoby na tyle. Reszta postaci została napisana tak miałko, że trudno tu mówić o egzemplarzach szczególnie zapadających w pamięć.
Lisa Kudrow poprawnie i w swoim stylu odegrała żonę Nairda, która trafiła do więzienia na 40 lat za niewyjaśnioną zbrodnię. Diana Silvers wystąpiła w roli Erin Naird, córki generała - jeżeli w założeniu miała być zblazowaną, irytującą nastolatką, spełniła swoje zadanie wprost genialnie. Kapitan Angela Ali (Tawny Newsome) i dr Chan (Jimmy O. Yang) od połowy sezonu tworzą sympatyczny tandem - szarpnę się i przyznam nawet, że jest między nimi pewien stopień chemii, ale jako samodzielne postaci nie porywają.
Koniec końców, jest mi przykro. Oczywiście zaszkodziłam sobie sama, windując oczekiwania wobec "Space Force" aż tak wysoko. Być może gdyby scenariusze do wszystkich odcinków napisali Daniels, Lieberstein i Forrester (albo i sam Carell), nie miałabym się nad czym pastwić. Tymczasem zastanawiam się, czy może - z racji, że serial opiera się przecież o prawdziwy pomysł - "Space Force" celowo jest nieśmieszny, by wypunktować absurdalność obecnych czasów... Ale nie. Chyba nie. Zwyczajnie czegoś tutaj zabrakło. W przeciwieństwie do pierwszego sezonu "The Office", do którego trzeba się przekonywać głównie przez typowo brytyjski i nie najłatwiejszy w odbiorze humor, do "Space Force" w ogóle jest ciężko się przekonać, bo jakiegokolwiek humoru jest tu jak na lekarstwo. Wielka, wielka szkoda.
"Space Force" ("Siły Kosmiczne") zadebiutował na Netfliksie 29 maja.