2 maja 2021 roku podano informację o śmierci Bronisława Cieślaka. Przypominamy tekst, który po raz pierwszy ukazał się w listopadzie 2020 roku.
Choć "07 zgłoś się" inspirowane było serią opowiadań "Ewa wzywa 07", to człowiekiem odpowiedzialnym za cięty język najsłynniejszego telewizyjnego milicjanta był Krzysztof Szmagier - reżyser i autor większości scenariuszy do produkcji dziś nazywanej wprost kultową. Od roku 1976 do 1989 powstało w przerwach łącznie 21 odcinków "07 zgłoś się" podzielonych na pięć serii. Szmagier nie wyreżyserował tylko dwóch z nich - odcinek 9. powstał pod okiem Andrzeja Jerzego Piotrowskiego, a odcinek 13. reżyserował Kazimierz Tarnas, który również w tym przypadku był autorem scenariusza. To także pewien ewenement, bo Szmagier poza tym przypadkiem nie napisał tylko odcinków 6. i 9. - przy pisaniu pierwszego epizodu pomagał mu za to Michał Komar. Jak podkreślał w jednym z wywiadów Bronisław Cieślak, Szmagier też dosyć szybko zaczął pisać te scenariusze właśnie pod niego.
Ważnym atutem reżysera i scenarzysty w jednym było to, że specjalizował się w robieniu kina dokumentalnego - co przekładało się na to, że był bardzo wyczulony na to, jak rozmawiają prawdziwi ludzie. A swoje obserwacje potrafił przełożyć na atrakcyjne historie pełne niuansów i smaczków, które niezmiernie cieszyły widzów i które prowadziły do licznych starć z cenzurą. Co ciekawe, ponoć stronę filmowców w tych sporach często brali konsultujący scenariusze milicjanci, do czego jeszcze wrócimy.
Krzysztof Szmagier poza dobrym zmysłem obserwacji miał też nieprzeciętne zacięcie komediowe - jego pierwszym telewizyjnym sukcesem był przecież serial dla dzieci i młodzieży "Przygody psa Cywila", który opowiadał o perypetiach... psa milicyjnego.
Także w tym przypadku Szmagier był autorem scenariusza, a główna linia komediowa polegała na ośmieszaniu milicyjnego służbisty. Nazywał się on porucznik Zubek i wspaniale zagrał go Wojciech Pokora.
Zubek w imię idiotycznych przepisów upiera się, żeby uśpić nadmiarowego szczeniaka z miotu milicyjnej suki. W obronie malucha staje dobroduszny porucznik Walczak, który nieco wcześniej stracił w czasie pełnienia służby swojego poprzedniego psa imieniem Bej. Wykrada szczeniaczka i wychowuje pokątnie u zaprzyjaźnionej gospodyni, a Zubek (nazwisko powstało w efekcie rozwinięcia skrótu UB) go śledzi i chce ukarać za defraudację państwowych aktywów takich jak przeznaczony do uśpienia szczeniak właśnie i szczepionki kupione za dewizy. Koniec końców pies dostaje imię Cywil i trafia na milicyjne szkolenie, po czym jeszcze niejednokrotnie doprowadza do tego, że Zubek wychodzi na głupka. Dodajmy, że pies, który Cywila zagrał naprawdę miał na imię Bej, a Szmagier po nakręceniu serialu go adoptował. Psisko było bohaterem jednej anegdoty - połknęło brylantowy kolczyk jednej z aktorek grających już w "07 zgłoś się" podczas przyjęcia u reżysera. Ten następnego dnia cenny drobiazg odzyskał, ale kosztem, który wszyscy woleliby przemilczeć.
Warto o tym wszystkim pamiętać, bo echa pomysłów z ciepło przyjętego serialu młodzieżowego da się zauważyć także w samym "07 zgłoś się". Po pierwsze, wraca nazwisko porucznika Zubka. I w pierwotnych zamysłach reżysera ponownie miał być antypatyczną, nieco ograniczoną intelektualnie, a przez to groźną osobą. Niemniej grający tę postać Zdzisław Kozień przerobił tego bohatera pod siebie. Jak wspominał w wywiadzie z Dziennik.pl Bronisław Cieślak:
Kozień Szmagiera ograł. On zrobił z tego materiału postać ciepłą, ale śmieszną, głupka, ale sympatycznego.
Kolejny wątek to uczynienie z głównej postaci figurę będącą na bakier z wszystkimi możliwymi regulaminami i komunistycznymi doktrynami. W przypadku psa Cywila, który był zwierzem inteligentnym, wiernym i serdecznym, a którego prześladowano z powodu bezsensownych przepisów, sprawa była oczywista. Przy poruczniku Borewiczu pokazanie jego buntu było nieco trudniejsze, ale nikt nie miał wątpliwości, że nie jest to typowy milicjant z dowcipów. Dobrym wyznacznikiem będzie choćby ta urocza scena, w której na słowa szefa "Nie ma tu orłów, wychodzimy drzwiami", Borewicz ripostuje: "A pan major też drzwiami?".
Ponieważ serial cieszył się popularnością wśród widzów, często pojawiały się zarzuty wobec Szmagiera, że to produkt stworzony po to, by ocieplić wizerunek milicji, stworzony na zamówienie milicji. W wywiadzie z Anitą Czupryn dla "Polska The Times" Bronisław Cieślak tłumaczy, jak dalekie to od prawdy stwierdzenie:
Pożądanym propagandowo modelem, z którego Krzysztof Szmagier trząsł się ze śmiechu, był ludowy milicjant, niesłychanie empatyczny, regulaminowy, staruszki czule i troskliwie przeprowadzał przez jezdnię, często chodził na spotkania do szkół podstawowych i z troską wprowadzał dzieci w arkana ruchu drogowego. Borewicz był pod prąd temu propagandowemu stereotypowi. Dowód najprostszy na to jest taki, że ZSRR nigdy nie kupił i nie wyświetlił żadnego z odcinków "07 zgłoś się".
W rozmowie z Dziennik.pl dodał też, że właśnie dlatego zdecydował się Borewicza zagrać:
Szmagier podkreślał - i to była jedna z konstytutywnych zasad tego serialu - że chce to robić wbrew stereotypowemu wizerunkowi milicjanta w filmie i literaturze tamtego czasu, stworzyć postać krnąbrnego inteligenta, który nie jest członkiem partii i nie lubi przestrzegać regulaminów.
Prawdą jest, że Krzysztof Szmagier nie bał się być pod prąd. Już choćby w kwestii wyboru odtwórcy głównej roli. Bo przecież zanim Bronisław Cieślak zagrał porucznika Borewicza, wcale nie był zawodowym aktorem. W istocie najpierw studiował etnografię, a później pracował jako dziennikarz w Polskim Radiu i krakowskim TVP. I to dzięki tej pracy zauważył go reżyser Roman Załuski, który w 1976 roku zaproponował mu udział w zdjęciach próbnych do serialu obyczajowego "Znaki szczególne". Niedługo potem Krzysztof Szmagier zdecydował się, że spróbuje go namówić do zagrania w jego nowym serialu.
Jak podaje Interia, sam reżyser mówił, że "zaangażowanie Cieślaka to jak historia z chińskiej opery". Początkowo rolę tę zaproponował trzem innym zawodowym aktorom, jednym z nich miał być Krzysztof Chamiec. Oni jednak mieli odmówić, bo wszyscy bali się, że stanie się z nimi to samo, co z Januszem Gajosem po "Czterech pancernych" czy Stanisławem Mikulskim po "Stawce większej niż życie". Żaden z nich nie chciał zostać aktorem jednej roli, a Cieślak aktorem tak naprawdę nie był. No i do tego miał wszystko, co było potrzebne: był przystojny, charakterny i dobrze wypadał przed kamerą - w tamtym czasie prowadził na żywo program "Bez togi". W wywiadzie z Dziennik.pl aktor wspomina ich pierwsze spotkanie:
Szmagier przyjechał do mnie do Krakowa, nie uprzedzając o tej wizycie. Zadzwonił do drzwi, pies narobił hałasu, było rano, otworzyłem w piżamie, a on mówi: "Nazywam się Krzysztof Szmagier". I zamilkł, cały Krzyś (śmiech). Długo rozmawialiśmy, przeczytałem te scenariusze i zdecydowałem się dopiero wtedy, kiedy zrozumiałem, że gdybym takiego faceta jak Borewicz gdzieś poznał, w restauracji czy na wczasach, toby mi w takim gościu niespecjalnie przeszkadzało, jaki on wykonuje zawód.
Dodajmy też, że początkowo Borewicz miał mieć na nazwisko Bolski. Ten pomysł miał już skutecznie oprotestować sam Bronisław Cieślak. Dziwnym trafem zdjęcia do pierwszych czterech odcinków pomagał kręcić niejaki Bohdan Borewicz.
Pomysł zażarł doskonale. Tymczasem w tekście od Agencji W. Impact przytoczona jest piękna anegdota o reakcji matki reżysera na pierwsze cztery odcinki serialu. Pamiętajmy, że do tej pory Szmagier zajmował się głównie kinem dokumentalnym, a jego największym telewizyjnym hitem był serial dla młodzieży. Miał być więc bardzo zadowolony ze swojego nowego projektu, który z chęcią pokazał swojej mamie. Ta obejrzała nowe dzieło swojego syna uważnie i powiedziała:
Wiesz, Krzysiu, zrobiłeś ciekawy film, tylko ten twój bohater to taki seksualny domokrążca.
Nie ma co ukrywać, romanse porucznika Borewicza były elementem równie emocjonującym widzów, co kryminalne intrygi i zachodnie luksusy na ekranie. W niemal każdym odcinku niepokorny porucznik miał jakąś nową sympatię, umawiał się z stewardesą, pielęgniarką, dziennikarką, historyczką sztuki czy psychiatrą. Uwodził je m.in. takimi bon-motami jak "Dziewczyny, droga pani, to ja lubię wytrawne" czy też sentencjonalnie rzucał mądrości pokroju "Mój dziadek zawsze twierdził, że gdyby było więcej dyskretnych mężczyzn, to by było mniej cnotliwych kobiet. Chociaż ostatnio wydaje mi się właściwie, że zaczyna być na odwrót...".
Niemniej trzeba też pamiętać, że pod względem romantycznym to postać niemal tragiczna. No bo tak: rozwodnik - jego żona Joanna, którą zagrała piękna Izabela Trojanowska, porzuciła go dla przystojnego i bogatego Araba, co on skwitował w serialu zdaniem "Joanna d’Arc by uległa, a co dopiero Joanna Borewicz...".
Inna jego sympatia, wcześniej wspominania psychiatra, na pytanie, kiedy się zobaczą, odpowiedziała: "Nie wiem, może nigdy. Nie planuj takich rzeczy, bo skończysz tragicznie, czyli małżeństwem. Oczywiście nie ze mną", a młoda pielęgniarka mówiła już po intymnym spotkaniu "Gościu, ja na panią milicjantową się nie nadaję".
Bronisław Cieślak przyznaje też, że kręcenie scen erotycznych wcale nie należało do jego ulubionych zajęć. Piotrowi Kofcie z Dziennik.pl wyznał:
Najtrudniejszy był chyba seks przed kamerą, ponieważ bardzo ciężko wiarygodnie go udawać. Kiedy pytano mnie o przygody Borewicza z paniami, z takim podtekstem, że nieźle się bawiłem, odpowiadałem: 'A umiałby pan to zrobić na wystawie sklepowej, w biały dzień, na rojnej ulicy?'.
Chociaż Cieślak zawodowym aktorem nie był, to niemal w każdym odcinku serialu pojawiali się wyśmienici zawodowcy i najpopularniejsi aktorzy tamtych czasów. W produkcji zagrały m.in. Laura Łącz, Ewa Szykulska, Grażyna Szapołowska czy Barbara Brylska, pojawili się też tacy aktorzy jak Artur Barciś, Piotr Fronczewski czy młody Tomasz Stockinger. Dodajmy, że Brylska, Szykulska i Barciś zagrali w kilku odcinkach i to zupełnie różne role. Sam Cieślak wspomina, że co do zasady zawodowcy byli dla niego życzliwi, a przykładowo pani Ryszarda Hanin zagrała rolę gosposi księdza, bo była po prostu ciekawa, jakim jest człowiekiem. Pamiętna za to było spotkanie Cieślaka z Beatą Tyszkiewicz. Aktor wspomina:
Beata Tyszkiewicz, kiedy mnie jej przedstawiono, podała mi swoją dłoń hrabianki i patrząc mi w oczy, rzekła: "Ach, to pan jest ten dziennikarz z Krakowa, który wyjada moim kolegom z miseczki".
Fenomen "07 zgłoś się" jest niezaprzeczalny - choć od premiery pierwszego odcinka serialu minęły już 44 lata, to do dziś jeden z najbardziej pamiętnych polskich seriali kryminalnych. Ciekawie robi się już, kiedy mowa choćby o samej czołówce i jazzowej wokalizie bardzo młodego Grzegorza Markowskiego. Był bardzo zadowolony z efektu swojej pracy, pech chciał, że doszło do pomyłki. Na samym początku widzowie mogli przeczytać, że słyszą głos Ryszarda Markowskiego. Błąd został naprawiony dopiero w piątym odcinku, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: mówi się, że właśnie dzięki temu serialowi Zbigniew Hołdys zainteresował się młodym wokalistą. A reszta to przecież już historia.
Dzisiaj "07 zgłoś się" kolejnym pokoleniom widzów służy za kronikę filmową życia w czasach PRL-u; przecież widok pustych ulic w Warszawie w godzinach szczytu czy świeżo wybudowanego Dworca Centralnego, który bardziej przypominał wtedy nawet lotnisko niż zwykły dworzec kolejowy, może być szokujący dla kogoś, kto przywykł wiecznych korków i do tego, że przez większość lat 90. rzeczona stacja kolejowa była zapuszczona i raczej odstręczająca. Ale obywatelom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej ten serial dawał rozrywkę, niestandardowego jak na tamte czasy bohatera i czasem też wgląd do lepszego, bardziej luksusowego świata. To bodaj jedyny polski serial, do którego zdjęcia kręcono na nowojorskim Time Square.
Bohaterowie serialu pili przecież też najprawdziwszą Coca-Colą, czasem zagraniczne alkohole, nosili modne ubrania, niektórzy mieli domy umeblowane antykami z DESY, inni plastikowe dmuchane fotele i futrzane dywany, kobiety używały zagranicznych perfum Niny Ricci, a sam porucznik Borewicz jako jeden z pierwszych jeździł Polonezem czy mercedesem z milicyjnym szoferem, używał niedostępnego dla większości Old Spice'a i palił czerwone Marlboro.
Do tego był charyzmatyczny, nosił szałową kurtkę lotniczą, przez którą wyglądał trochę jak bohater grany przez Zbigniewa Cybulskiego w “Popiele i diamencie”, był do tego niepokorny i inteligentny, miał kąśliwe poczucie humoru, cięty język i umawiał się na randki z pięknymi dziewczynami. Nic dziwnego, że długo nazywano go wręcz "polskim Jamesem Bondem", choć tak naprawdę metody pracy bardziej upodobniały go do bohaterów książek Raymonda Chandlera. Bronisław Cieślak wspomina, że faktycznie w konstrukcji bohatera i tego, z jakim przyjęciem serial spotkał się ze strony portretowanego środowiska, jest coś absurdalnego:
W cenzurze łapali się za głowę, oglądając to, co robiliśmy. Bo to było naprawdę kontrowersyjne, co dziś brzmi raczej śmiesznie. O dziwo przed zakusami cenzury bronił nas aparat ucisku: władze MSW, pułkownicy Milicji Obywatelskiej. Czy to nie paranoja?