Yannick Bisson: To dość dziwne i zabawne uczucie. Im dłużej kręciliśmy i powstawały kolejne sezony, tym bardziej docierało do nas, że zmierzamy na niezbadane wody. Każda produkcja kostiumowa wymaga dużo pracy, ale nasz serial jest tutaj szczególnym przypadkiem - nakręcenie jednego sezonu zabiera średnio siedem miesięcy. Nie miałem zbyt dużo czasu na refleksje, bo wszyscy byliśmy cały czas czymś zajęci, aż nagle przyszedł grudzień i zdaliśmy sobie sprawę, że właśnie nakręciliśmy kolejne 24 odcinki. Więc ta informacja mnie najpierw zaskoczyła. Ale to, że tworzymy najdłuższy kanadyjski serial kostiumowy, to dla mnie wielki honor i ogromny przywilej. Cieszę się też, że staliśmy się ważną częścią kanadyjskiej kultury, czy wręcz towarem eksportowym, który dociera do ludzi na całym świecie. Cieszy mnie to szczególnie, ponieważ to bardzo, bardzo kanadyjski serial.
Mamy wyjątkową historię, w której przeplatają się różne kultury. Choćby dlatego, że kraj zakładali i Anglicy, i Francuzi, w różnych proporcjach. A to oznacza, że wnieśli dużo swoich historycznych naleciałości. Do tego dochodzą też liczne, choć fragmentaryczne, podobieństwa z USA. Musieliśmy w tym wszystkim wywalczyć niepodległość i przy okazji zdecydować, czy będziemy bardziej francuscy, czy może angielscy. Teraz jesteśmy niezwykle różnorodnym krajem: w miastach takich jak Toronto żyją przedstawiciele ponad 90 kultur. To specyficzna mieszanka, która definiuje to, czym jest teraz Kanada. W naszym serialu pokazujemy to Toronto na przełomie wieków - bardzo z resztą wtedy brytyjskie - kiedy w tym tyglu zaczynało się coraz więcej mieszać i gotować. Do tego pilnujemy, żeby na tym tle poruszać istotne i współczesne tematy - to dla nas bardzo ważne.
Nieodmiennie mnie uderza i interesuje to, jak wyglądał wtedy globalny układ sił i sytuacja geopolityczna oraz to, jak teraz mało się o tym rozmawia. Już nawet nie chodzi o to, że dzieciaki praktycznie nie uczą się u nas w szkołach np. o Prusach czy o tym, jak wszystko było zależne od władzy. Żeby się tego dowiedzieć, trzeba wybrać się na bardzo konkretne uniwerki. Praca nad naszym serialem wybitnie uświadomiła mi, jak historia lubi się powtarzać i jak globalnie wpływa na nas wszystkich. Powinniśmy zwracać na to dużo uwagi, zwłaszcza teraz.
O mój boże. Gościło u nas naprawdę dużo ciekawych osób, co dla mnie jest jednocześnie dość szokujące, jak i bardzo miłe, że chcieli dołączyć. Przykładowo w 15. sezonie pojawił się u nas ktoś, kto jest w Kanadzie, i nie tylko, prawdziwą ikoną rock'n'rolla: dżentelmen imieniem Geddy Lee, który należy do zespołu Rush. Wydajesz się za młoda, żeby znać tę kapelę, ale oni są naprawdę ważną grupą. Geddy pojawi się pod koniec tej serii i będzie z nim naprawdę dużo zabawy. Wystąpił też m.in. William Shatner, legendarny dzięki roli kapitana Kirka w "Star Treku". Często do roli detektywa Ralpha Fellowsa wraca Colin Mochrie - bardzo popularny kanadyjski aktor i komik, który specjalizuje się w improwizacji od lat.
W tym sezonie zagrał z nami też Nick Nurse, trener drużyny Toronto Raptors, a poza tym naprawdę mnóstwo wspaniałych ludzi. Oczywiście, praca z premierem kraju była wyjątkowo interesująca. Odstawiając politykę na bok, okazało się, że to łatwy do polubienia i bardzo inteligentny koleś. Kiedy przyszedł do nas plan, organizacja pracy była zaplanowana akurat tak, że to mi przypadło reżyserowanie go. I to było naprawdę, naprawdę dziwne - instruuować premiera swojego kraju.
Kolejną bardzo kanadyjską cechą jest to, że jesteśmy z natury raczej skromni i usuwamy się w cień. Co przekłada się także na to, że nie zaczepiamy i nie celebrujemy naszych bohaterów czy sław aż tak, jak dzieje się to w innych krajach. Czasem to wygląda wręcz tak, że nie doceniamy czyichś dokonań, dopóki nie wyjedzie za granicę i tam osiągnie sukces. Dopiero wtedy jesteśmy z takiej osoby bardzo dumni i żywimy dla niej uznanie. Wszyscy jesteśmy tutaj tego winni, sam czasem łapię się na tym, że kiedy spotykam przypadkiem naszych aktorów, to myślę z rozpędu, że to po prostu ci ludzie z jakiegoś innego kanadyjskiego serialu. To trochę paskudne, bo powinniśmy doceniać artystów i bohaterów, którzy mają ważny wkład w naszą kulturę.
Od kilku lat obserwuję jednak powoli zachodzącą zmianę - dzięki ludziom z całego świata, którzy przyjeżdżają do Kanady i przywożą ze sobą dużą dawkę entuzjazmu oraz uznania dla artystów. Trochę częściej więc na ulicy czy w sklepie zaczepia mnie ktoś i prosi o wspólne zdjęcia i tym podobne. To bardzo miłe.
Więcej interesujących treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
W pewnym momencie zorientowałem się, że kiedy jestem na planie filmowym, to samoistnie wypełniam obowiązki producenta. Rozumiem przez to, że bardzo się skupiam na jakości tego, co robimy, na mniejszych i większych szczegółach i drobnych sprawach, które często wymagają podejmowania decyzji.
Robiłem to w zasadzie od samego początku, bo zależało mi na tym, żeby dostarczyć możliwie jak najlepszy produkt, jaki będziemy w stanie zrobić danego dnia. Tutaj pojawiają się takie okoliczności jak zmieniająca się pogoda i jej wpływ na harmonogram zdjęć, możliwa korekta w dialogach czy inna zmiana, która wpływa na to, jak ostatecznie będzie wyglądał odcinek. Często zdarzają się też dni, że jestem jedynym producentem na planie. Wtedy to ja muszę podejmować decyzje i rozwiązywać problemy. Myślę, że moje oddanie dla serialu jest oczywiste już od dawna. Więc to nie jest żaden problem, tylko naturalny rozwój. Podobnie sprawy mają się z reżyserią: to kwestia zdobywania nowych umiejętności i podejmowania ciekawych wyzwań. Lubię też mieć większy wkład w poszczególne odcinki - sprawia mi to frajdę i chcę tego robić więcej.
To jest bardzo dobre pytanie. Kiedy zacząłem reżyserować, jednym z największych przebłysków, jakich doznałem, było to, że nie muszę się aż tak martwić. Kiedy aktorzy chodzą na przesłuchania, są przekonani, że liczy się każdy najmniejszy szczegół. Często się zastanawiałem, czy się spodobałem, czy dobrze mi poszło, czy może muszę coś w sobie zmienić. Dużo w tym introspekcji i ciągłej autokrytyki.
W rzeczywistości jednak jest tak, że skoro dotarłeś do etapu przesłuchania, to już wykonałeś swoje zadanie i jesteś wystarczająco dobrym aktorem: reżyserzy castingu zaprosili cię, żebyś pokazał, czy sprawdzisz się w wybranej roli. Jeśli jej nie dostaniesz, to tylko dlatego, że akurat do tej postaci czy określonej historii im nie pasowałeś. O to właśnie chodzi: albo mieścisz się w tym, co sobie założyli, albo nie. I kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że nie chodzi o to, że jesteś kiepski w swojej pracy, to naprawdę wielka ulga. Jedyne co musisz zrobić, to przyjść na przesłuchanie i dobrze się spisać. Albo pasuję, albo nie - to nie jest wielki egzystencjalny kryzys, który należy rozwiązać.
Staram się to mówić tak wielu aktorom i aktorkom, jak mogę, żeby wyeliminować niepotrzebny stres z przesłuchania, które samo w sobie jest stresujące. A jako producent i reżyser z kolei zwracam bardzo uwagę na to, jak się z kimś pracuje i wybieram takich ludzi, z którymi jest to przyjemność - wtedy wychodzą nam najlepsze rzeczy.
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.
W moim przypadku to kwestia fizyczności, bo to prawdziwy maraton. Wyobraź sobie, że pracujesz na dwie zmiany każdego dnia przez sześć czy siedem miesięcy. Dzień zdjęciowy potrafi trwać nawet kilkanaście godzin: czasem wychodzisz z domu, kiedy jest jeszcze ciemno i wracasz, kiedy jest już ciemno. Często jest więc trudno wykrzesać z siebie odpowiednio dużo energii, trzymać się w dobrym zdrowiu i prowadzić w miarę normalne życie. Nie mam przecież czasu, żeby pójść na zwykłe zakupy czy do dentysty. W tym zakresie muszę polegać na rodzinie i ekipie. Jestem bardzo, bardzo, bardzo wdzięczny swojej żonie, bo bez niej nie mógłbym kręcić "Murdocha", nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Staram się więc to jak najczęściej podkreślać, bo bez jej pomocy nie byłbym w stanie nawet się nakarmić albo pójść do lekarza. A ona nie dość, że pomaga mi w tym wszystkim, to jeszcze zajmuje się własną karierą. Jest naprawdę niezwykłą kobietą.
Trochę się śmieję, że Kanadyjczycy są znani jako świetni drwale, którzy spędzają mnóstwo czasu w lesie - w filmach przecież często pokazują takie rzeczy. Tak naprawdę nie wszyscy tutaj to robimy, ale faktycznie niektórym się zdarza. Tak się składa, że mój tata jest w tym naprawdę dobry, dużo lepszy niż ja. Nauczyłem się tego od niego, podobnie jak mój zięć. Miał wieczór kawalerski w specjalnym miejscu, w którym można rzucać nożami i siekierami - to taka chłopacka zabawa, ale naprawdę sprawia frajdę.
Jak wiecie, mój bohater William i jego żona Julia bardzo chcą mieć dzieci, ale do tej pory mieli z tym duże problemy. Mogę wam już teraz zdradzić, że w 15. sezonie dzięki pomocy nauki oraz innych tajemniczych czynników rodzina Murdochów się powiększy. Myślę, że widzowie powinni się szczególnie z tego ucieszyć.