Mirosław Zbrojewicz: Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy: to będzie bardzo trudny projekt, ponieważ jest to z nazwy serial kryminalny, ale w realiach produkcji psychologicznej, o relacji dzieci-rodzice. Bardzo byłem ciekaw, jak to się będzie splatać. Wiedziałem już wcześniej, że Harlan Coben projektuje swoje historie tak, że najróżniejsze wątki, pozornie ze sobą niezwiązane, nagle w nieoczekiwanym momencie się łączą i okazuje się, że opowiadają ciągle o tej samej rzeczywistości.
To jest bardzo dobra sytuacja do grania, bo nie ma dla aktora nic fajniejszego, niż pokazać ciemniejszy niż jaśniejszy charakter. W przypadku mojej postaci jest to o tyle ciekawe, że następuje przełom i jesteśmy świadkami, jak bohater się zmienia, ale też przede wszystkim jaki jest jego stosunek do syna - wcielam się przecież w ojca samotnie wychowującego nastolatka.
Absolutnie podstawowy mechanizm: postać, która się przełamuje w krytycznym momencie, który wymusza na niej odmienne zachowanie od tego, jakiego się na początku po niej spodziewamy i inne od tego, jak na początku się ją konstruowało. Mówię raczej tajemniczo, bo nie chcę za dużo zdradzać - to trzeba zobaczyć. Ale ten mechanizm wpływa na budowanie roli - jeżeli mamy możliwość wykonać w pewnym momencie piruet, to jest bardzo cenne dla aktora i postaci, którą buduje.
Bardzo dobrze! Pracowaliśmy na zmianę, ale miałem okazję z nimi współpracować już przy niejednym projekcie. Coraz częściej spotykam się z praktyką, w której jeden serial robią na zakładkę różni reżyserzy. Jest to o tyle interesujące, że kiedy się ich zna i im ufa, to praca z każdym wygląda trochę inaczej. W przypadku tej dwójki wydaje mi się, że to się bierze z różnic temperamentu. Do tego trzeba się dopasować, żeby móc się z nimi porozumieć.
Więcej ciekawych wywiadów znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Trudno nie było, ale na pewno inaczej rozmawia się z Michałem Gazdą, a inaczej z Bartkiem Konopką. Myślę, że też mają trochę inne podejście do samej pracy. Michał daje taki komfort, który sprawia, że można mu się całkowicie oddać, bo on wie wszystko, o wszystkim decyduje, i to decyduje w punkt i na czas. Bartek jest z kolei reżyserem bardziej analizującym i przyglądającym się, co można zrobić w danym momencie na planie - nie chcę powiedzieć, że bardziej poszukującym, ale pozwalającym sobie na dłuższą rozmowę z aktorem przed ujęciem. Nie będę mówił, która metoda jest lepsza, bo z nimi obydwoma naprawdę świetnie się pracuje.
Po pierwsze bardzo mi się podobało to, że jeżdżę przepięknym sportowym cabrio. Bardzo fajna była też otwartość reżyserów na nowe pomysły - niektóre rzeczy rzeczywiście dobrze zadziałały i weszły do serialu. Niezwykle zaimponowali mi młodzi aktorzy, z którymi graliśmy. Naprawdę klasa, szacun - podziwiam. Trochę się zawsze tego obawiam, bo mamy różne doświadczenia i inne temperamenty aktorskie, chociażby wynikające z wieku. Różnie bywa, a tu było super. Z moim filmowym synem Mikołajem Śliwą już poza planem filmowym zaczęliśmy się bardzo szybko dogadywać i porozumiewać. Naprawdę było ekstra.
Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że pierwsza zasadnicza różnica polegała na tym, że my byliśmy aktorami w ogóle. W tym momencie bardziej widoczne jest dzielenie się na aktorów filmowych, serialowych, telewizyjnych, teatralnych. Kiedy kończyłem szkołę, przygotowywano nas przede wszystkim do tego, żeby grać w teatrze. Pracuję w teatrze nieustannie od momentu uzyskania dyplomu, więc mogę powiedzieć, że jestem aktorem teatralnym, który grywa w filmach i serialach telewizyjnych. Natomiast wiem też, że teraz młodzi ludzie są np. aktorami tylko filmowymi albo tylko serialowymi, że często nie mają doświadczenia teatralnego - albo odwrotnie. Te podziały są chyba coraz wyraźniejsze.
"1983" to była duża produkcja telewizyjna - jak na nasze realia. To był na dokładkę serial realizowany wokół scenariusza, który kreuje rzeczywistość od początku do końca. Ten kreacyjny aspekt scenariusz przełożył się potem na całą realizację i proces produkcyjny. Teraz obok szeregu innych rzeczy wybitnie widać, że jest coraz więcej produkcji z rozmachem i to jest moim zdaniem kwestia zasadnicza. Dzięki temu, że weszli tacy producenci jak Netflix, wprowadzili też u nas swoje sposoby realizacji, ustawiania harmonogramu i zdjęć, funkcjonowania na planie, zasady pracy i obecności aktorów przed kamerą i poza nią - to znacząco podniosło u nas standardy produkcji.
To nie jest tak, że z automatu nie przyjmuję roli tam, gdzie standardy są niższe. Jestem aktorem, to jest mój zawód, chcę i muszę go wykonywać. Z drugiej strony jestem już w takim momencie uprawiania tego zawodu, że bardziej się przyglądam temu, co miałbym zagrać, niż za ile, co jest istotne. Przecież z tego żyjemy.
Zmieniła się rzeczywistość filmowo-telewizyjna. Mam wrażenie, że w tej chwili w kinach wyłącznie oglądają się amerykańskie superprodukcje o superbohaterach - żeby zobaczyć coś innego, trzeba się wybrać do kina studyjnego. Pewne sfery, w których do tej pory obracało się kino, przejęła telewizja i to telewizja amerykańska, która zaczęła produkować superprodukcje. Do niedawna mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której seriale zwyczajnie były niedoinwestowane - tak były skrojone. Zmieniło się to dopiero w momencie, kiedy zaangażowali się wielcy producenci i pojawiły się inne budżety. Nie wiem, czy nie można powiedzieć, że w tej chwili to akcent się wręcz przesunął w stronę produkcji serialowych i telewizyjnych - mamy ich bardzo dużo i całkiem sporo z nich jest zachwycających.
Zawsze sobie o tym przypominam, kiedy pomyślę, że może ze mną coś jest nie tak, bo telefon dzwoni rzadziej. Przecież jego światowa kariera zaczęła się dla niego chyba dopiero po 60-tce. Ale o tym, że z nim zagrałem, dowiedziałem się całkiem niedawno, bo zadzwonił do mnie kolega i powiedział mi "Wiesz, że zagrałeś z Christopherem Waltzem?". Powiedziałem mu, że chyba ze mnie żartuje, ale on się upierał. Dopiero wtedy sobie przypomniałem, że w jednym z dwóch odcinków austriackiego "Komisarza Reksa", w których brałem udział, głównym bohaterem był właśnie on.
To tak zwane życie zawodowca - najróżniejsze rzeczy się robi i mnie bardzo odpowiada, jeśli dostaję bardzo odmienne od siebie propozycje. Z tym Darthem Vaderem to było tak, że najpierw były nagrania próbne i zdążyłem zupełnie zapomnieć, że brałem w nich udział. Odezwali się do mnie dopiero po roku, że trzeba jechać do studia w Budapeszcie, żeby to zagrać. Więc poleciałem do Budapesztu, żeby zrobić siedem głośnych i głębokich oddechów, po czym wsiadłem w samolot powrotny.
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukr,aina.