"Stranger Things" miało uratować Netfliksa. Taka presja pogrążyła niejeden serial, ale nie ten

Po trudnej dla Netfliksa wiośnie "Stranger Things" przychodzi platformie na ratunek. Urosły nie tylko dzieciaki z ekipy: czwarty sezon rozrósł się do kinowych standardów. Bracia Duffer dorzucili do pieca zarówno pod względem realizacyjnym, jak i fabularnym. Choć byłam nieco sceptycznie nastawiona, wkręciłam się w niego niemiłosiernie i głęboko ubolewam, że muszę czekać na finałowe odcinki. Ten sezon to nie tylko fajna zabawa, widać też, że Dufferowie wszystko to sobie dokładnie przemyśleli już dawno temu i robi to na mnie przyjemne wrażenie.

Wbrew temu, co gdzieś przeczytałam, relacja ze "Stranger Things" nie musi być czymś zero-jedynkowym. Nowy sezon spodobał mi się bardzo i bawiłam się na nim jak dziecko. Widać w nim czułość i zaangażowanie twórców, a nie piszę tego jako zatwardziała miłośniczka tego tytułu, który faktycznie jest światowym fenomenem kulturowym. Bo też naprawdę potrzebowałam czasu, żeby się do niego przekonać - nie mogę stwierdzić, że serial braci Duffer od razu mnie kupił i rozkochał.

Zobacz wideo "Stranger Things 4" - nowy zwiastun! Jedenastka bez mocy i nowy Demogorgon

Za co może polubić "Stranger Things" ktoś, kto nie lubi kina grozy?

Wypada też oczywiście wspomnieć, że do tej pory produkcja zgarnęła już 65 różnych nagród branżowych i 175 nominacji do Emmy, Złotych Globów, Grammy, BAFTY, filmowych statuetek MTV, Nagrody Peabody'ego przyznawanej za wybitne dokonania w domenie kulturowej itd. A jednak kiedy serial startował, nie czułam się nim specjalnie zainteresowana jako osoba gdzieś pomiędzy potencjalnymi grupami odbiorców: zdecydowanie już nienastoletnia i nostalgicznie zakorzeniona w popkulturze lat 90. No i na dokładkę niezbyt dobrze nastawiona do horrorów i tym podobnych slasherów. Ale wkręcili się moi znajomi, a ich entuzjazm był ujmujący. Im więcej rozmawiali o serialu z nieskrywaną frajdą i admiracją, tym bardziej się zastanawiałam, co jest istotą fenomenu "Stranger Things". Drugi sezon oglądałam już razem z nimi. I cóż mogę powiedzieć, było OK, ale też bez szału.

Choć na początkowym etapie konwencja nie do końca do mnie przemawiała, to "Stranger Things" miało już dużo elementów, które mnie obłaskawiały i sprawiały, że to, czego nie lubię, schodziło na dalszy plan i stawało się akceptowalne. Frajdę sprawiały mi np. rozliczne popkulturowe smaczki i choćby katowane do bólu także w polskim radiu piosenki "z tamtych lat". Trochę to była nostalgiczna pornografia dla dorosłych, ale sprawiała, że całość wydawała się trochę bardziej swojska.

Więcej informacji ze świata na stronie głównej Gazeta.pl

Serial faktycznie ma jedną z najlepszych czołówek w historii telewizji, fajnie było też zobaczyć tak przewrotnie obsadzoną Winonę Ryder, która w "ejtisach" sama była przecież dziecięcą gwiazdą, a tutaj gra matkę nastolatka. W ogóle casting wyszedł twórcom doskonale i z każdym kolejnym sezonem doceniam go coraz bardziej. Nie widzę tu ani jednej źle obsadzonej postaci. Zauważmy też, że Dufferom udało się sprawić, że miliony nastolatek i młodo-dorosłych kobiet szczerze się "zajarało" Jimem Hopperem - policjantem w średnim wieku, który bynajmniej nie ma postury bohatera kina akcji lat 80., za to jest wcieleniem typowego taty z wąsem.

David Harbour jednak jest tak charyzmatyczny, że trudno go nie polubić. Albo taki Steve, który w pierwszym sezonie był najgorszym bucem i dzbanem świata, teraz jest jedną z najbardziej pociesznych postaci. I to za sprawą Joego Keery'ego, który tak ładnie go rozgrywa: przyjemnie się patrzy, jak nam chłopak na ekranie mądrzeje i dorasta. A ma w tym sezonie kilka świetnych scen, podobnie jak grająca Robin Maya Hawkins. Widać po niej, że aktorstwo ma we krwi, ale co się dziwić z takimi rodzicami.

Dorastanie na oczach świata

Minęły trzy lata od poprzedniego sezonu, a cała młodociana obsada dorasta, co obserwuje bez kozery pół świata. Ich bohaterowie też dorastają, choć fabularnie trochę wolniej niż sami aktorzy. Wiadomo, wiek dojrzewania jest męczący dla nastolatków i ich otoczenia, co dorośli scenarzyści mają w zwyczaju traktować z pobłażaniem, przez co też ich niesprawiedliwie trywializują. Podoba mi się w "Stranger Things", że dzieciaki są traktowane jak myślący ludzie, którzy też dostają przestrzeń na błądzenie i ustawianie własnych granic. A do tego ich dużą zaletą jest to, że mają otwarte głowy.

Na początku czwartego sezonu dzieciaki nie widziały się już od roku: Joyce razem z Jedenastką, Willem i Jonathanem wyprowadziła się do słonecznej Kalifornii, a reszta ekipy została w Hawkins. Rozdzielone zostały więc dwie pary: Mike i Nastka, a także Nancy i Johnatan - oczywiście odległość im nie służy. Wszyscy za sobą tęsknią, ale też nie są ze sobą do końca szczerzy. Jedenastka, która straciła swoje moce, ukrywa to przed Mikiem i nie przyznaje się też do tego, że nowa szkoła to dla niej koszmar. Publicznie ją prześladuje i znęca się nad nią blond księżniczka Angela (przerażająco przekonująca w tej roli Elodie Grace Orkin).

Im więcej oglądam filmów, tym większą mam pewność, że nie ma chyba na świecie bardziej toksycznego środowiska niż amerykańskie liceum - to socjologiczna dżungla, w której prym wiodą psychopatycznie narcystyczni wybrańcy tłumów. I w "Stranger Things" to właśnie te najpopularniejsze dzieciaki, królowe i królowie balu, są psychologicznie najstraszniejszym elementem. A dodajmy, że Vecna, nowy przeciwnik z tej "drugiej strony" jest wyjątkowo paskudny i potężny - swoim ofiarom najpierw serwuje przerażające wizje, a potem boleśnie je morduje. Ale to element fantastyczny, a te potwory ze szkoły istnieją naprawdę.

Dobrze poskładane puzzle 

Angela jest złośliwa, okrutna i głupia, tymczasem w Hawkins mamy niebezpiecznego w nieco inny sposób delikwenta. Kapitan koszykarskiej drużyny Jason Carver (w tej roli Mason Dye) to socjometryczna gwiazda, chłopak w założeniu dobry. Ma jednak ograniczone intelektualnie horyzonty, a także niepokojąco skuteczny talent do motywowania tłumów i przekonywania ludzi do swojej wizji. Jest też przekonany, że zawsze ma rację i prawo do tego, żeby robić wszystko, co wydaje mu się słuszne. A w tym wypadku oznacza to, że gotowy jest zlinczować z członkami drużyny Eddiego (bardzo fajny Joseph Quinn), którego obwinia (niesłusznie oczywiście) o to, że jest satanistą prowadzącym sektę mordującą niewinnych nastolatków.

W trakcie oglądania pierwszych odcinków nowej serii irytowało mnie to, jak duży nacisk kładziony jest właśnie na te szkolne prześladowania i ekspozycję socjopatycznych sylwetek. Wkurzało mnie, że Nastka jest taka nieporadna, że ekipa jest w rozjazdach, że dzieciaki ciągle nie wiedzą, że Hopper żyje. Później się okazało, że to wszystko było jak najbardziej fabularnie uzasadnione i ładnie wciągnęło mnie w coraz bardziej gęstniejącą atmosferę. Choć odcinki były coraz dłuższe, to tego nie zauważyłam - działo się tyle ważnych rzeczy, że człowiek czekał na to, co będzie dalej. Na szczęście historia poprowadzona jest tak, że elementy horroru są odpowiednio wyważone momentami komediowymi, więc widz dostaje chwilę wytchnienia, kiedy napięcie jest już zbyt duże.

Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina.  

Żeby nikomu nie popsuć zabawy z oglądania, mogę powiedzieć, że ten sezon bardzo dobitnie udowadnia, że kiedy bracia Duffer zaczynali kręcić "Stranger Things", naprawdę mieli wszystko zaplanowane i teraz powoli wyłania się większy, spójny obrazek. Nie wiem, czy nie za łatwo przyszło mi się domyślić clue intrygi, ale zasadniczo przemawia do mnie stojący za tym pomysł. Dodam też na sam koniec - z całym szacunkiem dla pewnego blond aktora, który równie dobrze mógłby być wcieleniem Draco Malfoya albo Voldemorta - Netflix popełnił wielki błąd, że nie obsadził Bartosza Bieleni. W lipcu przyznacie mi rację.

<<Reklama>> Ebooki o serialu Stranger Things dostępne są w Publio.pl >>

Więcej o: