Amazon postawił na swoją wersję "Władcy Pierścieni" bardzo dużo pieniędzy. Bardzo, BARDZO dużo pieniędzy - pierwszy sezon eksperymentalnego show kosztował ponad pół miliarda dolarów, a zapowiedziano już produkcję następnych sezonów. W sumie ma ich być ponoć aż pięć. Nieliczni mieli już okazję zobaczyć dwa pierwsze odcinki produkcji, która o uwagę będzie teraz walczyć z najświeższą "Grą o Tron" - "Rodem Smoka".
Internet buzuje od komentarzy już od ponad czterech lat - od kiedy tylko ogłoszono, że Amazon wykupił prawa do ekranizacji niektórych wątków ze świata Tolkiena. Nie są to komentarze przychylne i jest to bardzo delikatne określenie. Najświeższa ekranizacja to dla wielu miłośników Tolkiena praktycznie świętokradztwo i skok na łatwą kasę. Dla porządku dodam też, że pojawiają się zwyczajnie głupie i często obrzydliwe zarzuty dotyczące "wymuszonej poprawności politycznej" i "wciskania na siłę" różnych rzeczy. Żaden fan naturalnie nie miał okazji aż do zeszłego tygodnia obejrzeć nawet fragmentu serialu poza tymi udostępnionymi pod postacią zwiastunów. Jednak jak powszechnie wiadomo - zasada "nie widziałem, ale się wypowiem" obowiązuje.
Pełnokrwiste recenzje mogą ukazać się dopiero dzisiaj, w środę, na dwa dni przed premierą. Od zeszłego tygodnia pojawiają się już pierwsze wzmianki na temat produkcji - Amazon pozwolił tym, którzy otrzymali przedpremierowy dostęp do dwóch odcinków, podzielić się emocjami po seansie. Choć obawy były ogromne (ostatecznie kasa to nie wszystko), wielu wypowiadało się nadzwyczaj entuzjastycznie. Jedną z osób, których szczególnie warto posłuchać, jest Neil Gaiman. Jako autor serii "Sandman" sam zmierzył się z ekranizacją swojej twórczości. Miał to szczęście (podobnie, jak G.R.R.Martin), że mógł osobiście zaangażować się w powstanie serialu na podstawie swoich dzieł, nadzorował więc całe prace. Z oczywistych względów J.R.R. Tolkien nie mógł tego uczynić. Neil Gaiman w zdawkowym komentarzu twierdzi jednak, że oglądając "Pierścienie Władzy" bawił się nadzwyczaj dobrze:
Bardzo, bardzo fajne. Pamiętam, jak za dzieciaka kupiłem "Silmarilion", kiedy wszedł do księgarni, i nie był to taki prequel, jakiego oczekiwałem. [Serial] oddaje to, co chciałem wtedy odczuć. Obejrzę całość, jak już będzie dostępna, z przyjemnością.
Amazon miał przed sobą bardzo trudne zadanie, którego sam sobie nie ułatwił. Nie wykupił pełnych praw do wszystkiego, co Tolkien stworzył na temat Śródziemia - na tym od lat "smaugową" łapę trzyma Tolkien Estate, a Tolkien Estate nie dzieli się władzą - a już na pewno nie z tymi, którzy nie chcą zapłacić bardzo dużo pieniędzy. Amazon może i te pieniądze ma, ale jest też dość skąpym płatnikiem. Udało im się zdobyć prawa tylko do tego, co zostało opisane w... dodatkach do "Władcy Pierścieni". Kto czytał, ten wie, a kto nie czytał, niech dowie się, że chodzi o kilka podsumowań, które Tolkien dołączył do "Władcy". W dodatkach znajdziecie drzewa genealogiczne, bardzo skróconą i wręcz hasłową historię Śródziemia i najważniejszych postaci, które między wierszami poznaliśmy w samej trylogii. I to tyle. Amazon jednocześnie ma całkowicie wolną rękę jeśli chodzi o zmyślanie, jak i... zupełnie związane ręce, jeśli chodzi o podążanie za oryginałem, bo nie wolno mu skorzystać z niczego, co znalazło się w "Silmarilionie" - "Biblii" Śródziemia. Dodatki do "Władcy" to naprawdę szkielet, i to lichy - każdą z zaprezentowanych tam opowieści można ubrać w zupełnie nowe postaci, wątki i miejsca. Po dwóch odcinkach serialu mogę już powiedzieć, że właśnie tę drogę wybrano.
Zwiastun serialu 'Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy' Amazon Prime Wideo / kadr
Amazon lubi chwalić się, że ekranizuje nam nowego "Władcę Pierścieni", czerpiąc głęboko nie tylko z książek, ale i z filmów sprzed 20 lat. Rzeczywiście, czujny fan Jacksona w pierwszych dwóch odcinkach wyłapie tych odwołań mnóstwo - to miłe smaczki, czasem gra słów, czasem niektóre ujęcia, nie mam wątpliwości, że je zauważycie. Miłośnik książek też niby powinien poczuć się jak w domu - imiona się zgadzają, miejsca również, generalny zarys wydarzeń jest znany i szanowany. A jednak wszystko to brzmi nieco... fałszywie. Jak orkiestra, w której wystarczy jeden nieco niedostrojony instrument, psujący cały koncert. Niby da się tego słuchać, ale co jakiś czas fałsze przebijają się przez ogólne brzmienie.
Oczywiście, że jest rozmach, jakiego nie widzimy nigdzie - to głównie zasługa Nowej Zelandii, której wystarczy wkleić w tle fantastyczne, komputerowe miasto, żeby wyglądała jak z bajki. Przy tak wielkich pieniądzach nie może tego rozmachu nie być. Jeśli z "Gry o Tron" przez pierwsze sezony śmiano się, że musi dopiero zarobić na smoki w CGI, tak tu jesteśmy już w skali kinowej, a nie telewizyjnej. Piękne jest to Śródziemie i dobrze do niego wrócić - Amazon tu nie zawiódł. Do stworzenia świata na nowo zatrudnił Johna Howe i to jego wizje Eregionu, Lindonu czy Morii znowu widzimy na ekranie - znowu, bo Howe pracował też z Jacksonem (a także Alanem Lee, korzystającym z zasłużonej emerytury w brytyjskim dworku na wrzosowiskach).
Skoro jest świat, to muszą być też postaci. Główną bohaterką bez wątpienia jest Galadriel - a przynajmniej takie imię nosi w serialu bohaterka grana przez Morfydd Clark. Jej Galadriel ma kilka punktów wspólnych z Galadriel stworzoną przez Tolkiena, ale tu Amazon dał się ponieść fantazji i tak naprawdę ustawił nam elfią wojowniczkę na nowo (bo może nie wiecie, ale Galadriel w młodości naprawdę była wojowniczką, w jednej z wersji swojej modyfikowanej wielokrotnie historii była wręcz kapitanem w armii). Jeśli coś nie raziło nas w Legolasie (nadludzka zwinność i atletyczne zdolności), tak w przypadku Galadriel samo nasuwa się skojarzenie z Wiedźminem. Elfkę trudno polubić, choć jest bardzo miła dla oka. Jej motywacje wydają się nie do końca spójne, niekiedy zbyt wyraziste, innym razem zbyt słabe. A wszystko to w tylko dwóch odcinkach, jakby twórcy sami nie do końca wiedzieli, co chcą nam tą Galadriel pokazać i jaka ona ma być.
Jak to często bywa, sytuację ratują pozostali bohaterowie: Elrond, Durin, o dziwo Harfootowie ("Harfeets!!") - a był to element mocno... niepokojący i stworzony zupełnie z niczego, Gil-galad, Disa (choć akurat ta wolta scenarzystów jest dla mnie bardzo trudna do przełknięcia - "Disa" powinna być "Dis", a nie jakimś tworem "disopodobnym", żadna też nie była z niej żona Durina, ale tak to jest, kiedy za coś zabierają się ignoranci), nawet ludzie są odpowiednio ludzcy w kontraście do elfów. Nie drażni i nie szokuje "CZARNY ELF", na którego lubią narzekać internetowi puryści - Arondir, drętwy jak kij, wychodzi na odpowiednio zdystansowanego do śmiertelników.
W dwóch pierwszych odcinkach zarysowano jednak zbyt wiele wątków, żeby którakolwiek z tych postaci mogła się czymś wykazać. Tylko Galadriel dostała taką okazję, ale jej wątek mnie nie przekonuje - niebawem trafi ona jednak do Numenoru (wolna amerykanka w scenariuszu) i tam będzie się parała polityką, bo Numenor to już nie jest powolne snucie się pod drzewami albo kucie coraz głębiej pod górą. Numenor to była prawdziwa śródziemijska gra o tron i feeria spisków. Być może tu Galadriel się rozkręci, choć przecież powiedzmy sobie szczerze - wcale nie powinno jej tu być. Słyszycie, jak Peter Jackson i Amazon przybijają sobie piątkę? Reżyser trylogii i "Hobbita" również pozwalał sobie na liczne gwałty na oryginale.
Śródziemiu towarzyszyć powinna odpowiednia oprawa dźwiękowa - i ta jest rzeczywiście naprawdę piękna. Nie aż tak dopracowana, jak ta Howarda Shore'a, ale przecież tego mistrzostwa nikt nie będzie w stanie powtórzyć. Poszczególne wątki dla każdej krainy i postaci są ciekawe, dobrze działają w tle. Od dwóch tygodni można słuchiwać całości w internecie, co polecam, bo wiadomo, że w czasie oglądania nie wszystko się da docenić (fanowskie grupki szczególnie cenią sobie wątki z Morii, ja jednak polecam czterominutowe "The Boat" i równie krótkie "Sundering Seas").
Po tych dwóch odcinkach wciąż NIC nie wiemy, jeśli chodzi o to, jak ten serial nas poniesie. Najbliżej nowej wersji "Władcy", czy tego chcemy czy nie, leży "Gra o Tron". Ona również miała mnóstwo wymieszanych i zaskakujących wątków, które jednak porywały już od pierwszego odcinka. Podobnie jest w "Rodzie Smoka" - najświeższa produkcja HBO zbiera same entuzjastyczne recenzje. Tu akcja toczy się niespiesznie, można powiedzieć - tolkienowsko. I powinien być to atut tej produkcji, ale czy na pewno jest? Czy właśnie TEGO potrzebuje współczesny serial? Czy Tolkien jest w ogóle na nasze czasy i czy da się go pokazać w telewizji? Mam pewne obawy, że to, co udało się raz w trylogii Jacksona, jest nie do powtórzenia obecnie i Amazon MUSI postawić na akcję i dramę, choć miłośnicy Tolkiena na całym świecie wcale nie za to go kochają. U Jacksona na pierwszym miejscu była prosta w swojej istocie historia. Amazon komplikuje ją i rozczłonkowuje, dodaje jej nowe warstwy, które nie rażą w produkcjach bardzo świeżych, ale rażą w tym przypadku. Dla porządku - gdyby nie udawano tak bezczelnie, że to Tolkien, wszystko byłoby do przyjęcia.
Władca Pierścieni: pierścienie władzy Amazon Prime Video
Oczywiście, że obejrzę całość do końca - pewnie nie raz, choć z serialami raczej mi się to nie zdarza. Ale "Władca Pierścieni - Pierścienie Władzy" nie mają nic wspólnego z Tolkienem prócz nazwy i marketingu. To smutne, ale nie powiem, że jestem zdziwiona. Sam serial może okazać się bardzo sprawny, na pewno będzie tak piękny, jak te dwa zaprezentowane odcinki. Ma niezaprzeczalnie bardzo wiele plusów - drobny, ale ja go bardzo doceniam, to sposób, w jaki postaci wymawiają nazwy własne. Nie ma tu Frodowego "Mołdołu" (Elijah Wood przez całą pracę na planie nie nauczył się wymawiać twardego R). Jeśli jest Sauron, to jego imię aż dźwięczy w uchu grozą. A scena z dziećmi Durina tak naprawdę mnie kupiła.
Miałam po cichu nadzieję, że w przypadku interpretacji Tolkiena niewiele mi trzeba - jakoś nie razi mnie to, że w "The Lord of the Rings Online" fabuła już dawno wykroczyła poza to, co mistrz stworzył, a ja wciąż bawię się doskonale. Tu jednak mamy udawanego Tolkiena, który próbuje wszystkich przekonać, że jest oryginałem. Nie jest. "Pierścienie Władzy" z Tolkienem mają wspólne nazwy i elementy fabuły. Reszta to jedna wielka wolna amerykanka twórców, którzy z uporem twierdzą, że wcale tak nie jest. Właśnie ten fałsz słychać i czuć w tej produkcji. Obawiam się, że dla fanów Tolkiena i Jacksona, któremu przecież naprawdę dużo wybaczyliśmy (ale nie elfy w Helmowym Jarze, szanujmy się), nie będzie to przyjemny powrót do Śródziemia. Bardzo chciałabym się mylić, bo serial produkowany jest w takiej skali, że wspaniale byłoby się nim cieszyć. Niestety sam Amazon nie pomaga - przypominam, że proponowali Jacksonowi współpracę, ale kiedy poprosił o scenariusz kontakt nagle się urwał. A jeśli Jackson na czymś się zna, to na snuciu opowieści, dzięki czemu nawet te nieszczęsne elfy pomagające Rohirrimom nie rażą aż tak.
Pytanie, jak produkcję odbiorą widzowie, którzy "Władcę" Jacksona uważają za boomerski produkt zamierzchłych czasów, a z książkami być może zetknęli się przypadkiem w liceum. Jeśli "Pierścienie Władzy" zachęcą ich potem do sięgnięcia np. po "Silmarilion", to och, jakże wielkie będzie ich zdziwienie, że nie znajdą w książce tego, co widzieli w serialu.
Kochani, macie do czynienia z fanfikiem w wersji premium. Deal with it.