Maciej Stuhr: (śmiech) Myślę, że nie. On jest taką osobą, która ma bzika na punkcie kontroli - kontroli innych, samokontroli. Chyba ziewanie przy innych byłoby czymś, czym by głęboko gardził.
Czyli intuicja dobrze mi podpowiadała (śmiech). Bardzo ciekawy eksperyment pani na mnie przeprowadziła, bo rzeczywiście jako aktor często sobie zadaję różne pytania, które mogą brzmieć nielogicznie, ale tak naprawdę dużo mówią o postaci. Nawet jeżeli w scenariuszu nie ma przewidzianej sceny z ziewaniem, czy też z czymkolwiek innym, to aktor powinien intuicyjnie wiedzieć lub czuć, jak taka osoba by się zachowała. W ten sposób buduje się postaci, wie się o nich różne rzeczy. Jest to też bardzo przydatne na planie.
Tym razem potrzebowałem dużo czasu z dwóch powodów. Stałem się współreżyserem całego sezonu, więc po raz pierwszy w swojej karierze brałem udział w całym procesie przygotowawczym, i nie mówię nawet o butach mojego bohatera, chociaż je też trzeba było wybrać, ale również o butach wszystkich innych postaci. W tym, kto w tych butach ma być, czyli wybór obsady do postaci, które pojawią się w najnowszym sezonie. Wybór miejsc, po których mają te buty chodzić, wymyśleniu, jak kamera te buty ma pokazywać - czy od butów zaczynać, czy na butach kończyć, czy w ogóle tych butów nie pokazywać…
Poza tym postanowiłem pójść na całość z wizerunkiem Piotra Wolnickiego, ale też i Macieja Stuhra. W trzecim sezonie mój bohater się ukrywa, jest nie do poznania. Chcąc wyjść naprzeciw oczekiwaniom scenarzystów, zapuściłem swoją brodę, ten proces trwał co najmniej cztery miesiące. Choć wyczuwam intuicyjnie, że w pani pytaniu raczej chodzi o jakieś kwestie psychologiczne, interpretacyjne. Tutaj musiałbym panią rozczarować, bo jako zawodowy aktor muszę takie rzeczy umieć zrobić na pstryknięcie. Oczywiście, chodzi się, myśli się o tym, czyta się, wyobraża sobie siebie w tych wszystkich scenach przewidzianych przez scenarzystów, ale żebym spędzał godziny seansów spirytystycznych, żeby odnaleźć w sobie seryjnego zabójcę, to nie mogę powiedzieć. Raczej bawię się tym, że to sztuka wyobraźni i przy okazji tego serialu, snuję swoją wariację na temat seryjnych morderców.
Tak, to było zabawne, bo rzeczywiście troszkę bardziej udawało mi się wtapiać w tłum i nie musieć się w każdej sekundzie zastanawiać, co myślą sobie ludzie, koło których jest pan z telewizji. Z tą brodą i łysiną bywałem bardziej anonimowy przynajmniej do momentu, w którym się nie odezwałem, bo prosząc w warzywniaku o dwa kilogramy ziemniaków, widziałem, że ktoś ma wrażenie, że jednak skądś ten głos zna. To ciekawy okres w moim życiu, szczególnie że sporą część tego czasu chodziłem o kulach. Troszkę anonimowości zaznałem i to nie było niemiłe.
Maciej Stuhr w 3. sezonie 'Szadzi' AGNIESZKA JUREK/TVN
Bywa tak. Czasami trudniej z roli wyjść niż w nią wejść, ale żeby być przy zdrowiu psychicznym, należałoby tę trudną umiejętność posiąść w miarę szybko, bo inaczej w tym zawodzie można źle skończyć - i są też takie przypadki. Ja raczej nie mam z tym kłopotu, no może czasem, jak już bardzo rozwibruję swoje emocje, mam dziwny nastrój albo gorszy dzień, albo jest mi trochę smutno, albo jestem właśnie zbyt pobudzony. Generalnie praca na planie jest żmudnie nudna i po 12 godzinach rzeczywiście z przyjemnością zostawiamy te postaci na planie i wracamy do rodziny.
Bardzo lubię takich reżyserów, których nazwałbym "rzemieślnikami kina". I nie żebym jakoś bardzo starał się obedrzeć ten zawód z artystycznych aspiracji, ale po prostu dobrze się pracuje z ludźmi, którzy są dobrze przygotowani, wiedzą czego chcą, nie kombinują za bardzo. Wręcz raczej w prostocie upatrują szansy na skuteczne opowiedzenie danej historii. Taki reżyser to jest skarb dla aktora, bo zwalnia go z pewnego rodzaju koncepcyjnej współpracy, która czasem może być bardzo płodna i ciekawa, ale w praktyce aktor nigdy nie jest aż tak głęboko w przebiegu całej historii jak reżyser. Dlatego rzadko kiedy może być jego pełnym partnerem. Ja teraz stałem się takim partnerem Ani, wspólnie przygotowywaliśmy cały sezon, od początku do końca, litera po literze przechodziliśmy przez scenariusz i byliśmy bardzo dokładnie przegadani, co chcemy pokazać. Czy daną scenę reżyserowała ona, czy ja, to już miało mniejsze znaczenie. Byliśmy teamem, który bierze wspólną odpowiedzialność za to, co będzie na ekranie.
Starałem się uniknąć tych sytuacji. Wolałem się skupiać w jednym momencie na jednym zadaniu, aczkolwiek zdarzyły się pojedyncze sytuacje, że musiałam reżyserować również Macieja Stuhra, co jest karkołomnym zadaniem. Głównie jednak odpowiadałem za wątki, w których nie występuję.
Jakby tak było to rzeczywiście pół biedy, bo jak już się ma tę wizję, to potem głównym zadaniem jest tylko przekazać to tym kilkudziesięciu osobom, które są na planie, żeby ją zrealizować. Wtedy reżyseria staje się sztuką odpowiadania na pytania, których każdy ma kilka. Począwszy od aktora - czy grać to bardziej emocjonalnie, szybciej czy wolniej, skąd wyjść, kiedy wyjść? Poprzez operatorów kamer - co najpierw pokazać, a co później i w jakim tempie, w jakim rytmie ma scena przebiegać? Skończywszy na tym, że trzeba znać odpowiedź na pytanie rekwizytytora, czy torebka tej postaci ma być żółta, czy czerwona? Reżyser powinien na te pytania znać odpowiedzi. Nawet jak ich nie zna, to musi szybko udać, że oczywiście, ma być czerwona, bo on to sobie tak wymarzył i tak to ma wyglądać. Gorzej jest wtedy, kiedy przyjdzie realizacja sceny, co do której nie ma się jasnej wizji. Wtedy trzeba to wcześniej dopracować, by nie czekać tylko na natchnienie.
Rzeczywiście, musiałem sobie przypomnieć swoje umiejętności ze szkoły muzycznej. Zresztą ciekawostka jest taka, że zdawałem do liceum muzycznego i co prawda nie stałem się jego uczniem, bo poszedłem do ogólnokształcącego, ale jeszcze na egzamin poszedłem i zdawałem do klasy organów właśnie. O mały włos nie byłbym więc bardziej zaznajomiony z tym instrumentem.
To było cudowne. Byłem w takiej szkole, gdzie wszystko było razem - i przedmioty ogólne, i muzyczne. Wszystko było w jednym budynku i ten budynek cały czas "grał". Z każdej strony dobiegały śpiewy, fortepiany, rozstrojone skrzypce czy wiolonczele. Tu flecik, tam harmider, a wszystko otoczone dzieciakami, w których jednak każdego dnia wyrabiała się wrażliwość. Oczywiście było zawsze kilku łobuzów, jak w każdej szkole, i sceny jak z "Mikołajka" też się zdarzały, ale właśnie w tej aurze instrumentów, muzyki, wrażliwości Mozarta i Chopina… To bardzo miłe wspomnienia. W pewnej mierze, elementarnej wrażliwości, mnie to ukształtowało.
To wymyślili scenarzyści i nawet zastanawiałem się, czy jest to potrzebne. Koniec końców zostawiliśmy to jako takie mrugnięcie okiem do widza, ale zastanawiam się, czy to już nie jest "to much" (za dużo - przyp. red.) po prostu tych podwójnych kontekstów w naszym przypadku.
Rzeczywiście, lista byłaby długa, bo na swojej drodze spotkałem już kilkudziesięciu i oczywiście mam swoich ulubieńców. Z Łukaszem Palkowskim mi się świetnie współpracowało; z Władysławem Pasikowskim, z którym przeżyliśmy przepiękne przygody w naszym życiu i bardzo za nim zresztą tęsknię, bo dawno się nie widzieliśmy. Za Wojtkiem Smarzowskim od czasów pierwszego "Wesela" również bym skoczył w ogień; o każdej porze dnia i nocy bym się stawił, gdyby zawezwała mnie do czegoś Agnieszka Holland. Jak widać, ta lista jest całkiem spora. No i sam teraz, trochę kuchennymi drzwiami, poznaję tajniki tego zawodu. On mnie zaczyna w pewien sposób fascynować, bo się stwarza światy.
W przypadku aktorstwa mówimy o stworzeniu postaci. To jest wręcz poetycki wymiar tego, że nadaje się cechy literom ze scenariusza. Jest coś magicznego w ożywianiu postaci, nadawaniu im twarzy i te twarze z ludźmi zostają - dlatego aktorzy są prawdopodobnie bardziej popularni niż reżyserzy. Ale z kolei za tajemnicą tych karier aktorskich stoi jakaś siła wyższa - ktoś, kto przypomina ogrodnika, który ten teren przygotowuje, nawozi i czeka, aż ten aktorski kwiat wyrośnie. Magia tego procesu jest bardzo pociągająca.
Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Zaczęliśmy na początku marca i skończyliśmy w czerwcu, więc trzy miesiące z przerwami. W moim przypadku jedna była długa i niezaplanowana, bo zerwałem więzadło i łąkotkę. Na szczęście udało się wszystko dopiąć i postawić cały sezon na nogi, nomen omen.
To zależy, co pani lubi - czy być zmarznięta, czy przegrzana…
Jeśli ani jednego, ani drugiego, to nie może pani pracować w filmie, bo tu zawsze jest albo za ciepło, albo za zimno. Na palcach jednej ręki można policzyć sceny, kiedy człowiekowi jest w sam raz. Teraz znowu zacząłem zdjęcia i jest zdecydowanie za ciepło. Jak już bym musiał wybierać, chociaż wolałbym tego nie robić, to wolałbym marznąć. I najczęściej w polskim filmie się marznie, nawet jak się z Anią Kazejak wyjedzie na plażę i kręci się uroczą majówkę w świetle słońca, to to jest zimne słońce i po każdym ujęciu trzeba włożyć kurtkę puchową, żeby nie zamarznąć.
Tak, jeszcze religijne aspekty, bo przecież Wolnicki jest religioznawcą i nie bez przyczyny ląduje w tym naszym małomiasteczkowym anturażu w trzecim sezonie na parafii kościelnej i tam cały czas ta religijność jest dość mocno obecna w jego życiu.
Tak, do tej pory rzeczywiście chyba się nie zdarzyło grać trzy razy w serialu; w filmie tylko "Planeta singli" miała trzy odsłony z moim udziałem. Ale świat powoli zmierza w tę stronę, dla aktorów wyzwaniem dzisiaj jest nie tylko poszukiwanie nowych tematów, sprawdzanie się w nowych odsłonach, eksperymentowanie i cały czas zaskakiwanie siebie oraz widzów, ale powoli wyzwaniem staje się granie tych samych postaci latami. Aktorzy muszą do tego podejść z wielką pokorą, żeby z tą samą energią i talentem, oddaniem, zaangażowaniem jak w pierwszym sezonie, grać w dziesiątym. Taka jest rzeczywistość i nie można się na nią obrażać.
Pomóż Ukrainie, przyłącz się do zbiórki. Pieniądze wpłacisz na stronie pcpm.org.pl/ukraina