Czy widziałam drugi sezon "The White Lotus"? Oczywiście, że widziałam. Obejrzałam na raz. Finał "The L Word" zobaczyłam, jak tylko się pojawił. Teraz zbieram się do "The Last of Us", a moja lista zaplanowanych filmów i seriali jest jak studnia bez dna, choć co do zasady wolę ekran kinowy. A jednocześnie w każdy weekend rytuałem w moim domu jest seans zebranych z całego tygodnia odcinków "Na Wspólnej".
Mało ambitne? No tak, to klasyczny tasiemiec. Serial o losach obecnie - po 20 latach i 3564 odcinkach - już dosyć luźno związanych ze sobą postaci, trochę kręcących się wokół kamienicy na ulicy Wspólnej, trochę połączonych tym, że wszyscy znają panią Marię, a trochę tym, że połowa bohaterów jest od czegoś uzależniona. Głównie od alkoholu, bo to polski serial. I jak to w tasiemcach - niby o zwykłym życiu, ale nie do końca.
Stosunkowo rzadko w tym zwykłym życiu zdarza się bowiem, że wietnamski kucharz z naszej restauracji odstrasza mafię, która zalęgła się nam w lokalu, a nasza była żona przyjmuje nas z powrotem w swe ramiona i adoptuje dziecko, które mamy z kochanką, gdy ta ginie pod kołami tira. A to tylko fragment tego, co scenarzyści wymyślili dla Marka, będącego co najwyżej drugoplanową postacią.
Nie ma co ukrywać, niektóre wątki przyprawiają o ciarki żenady. Przeżyłam już Romana piekącego ciasta z marihuaną, którą odkrył na odziedziczonej po cioci działce, gościnne występy Emilii Krakowskiej w roli kobiety terroryzującej blok grą na perkusji, dilowanie suplementami diety, wysoką wygraną nieszczególnie rzutkiego Włodka w "Milionerach", Basię prowadzącą bloga Cool Mama i jej męża piszącego powieść erotyczną.
"Na Wspólnej" nie jest serialem, na którego odcinki czekam z wypiekami na twarzy. Nie wpatruję się też w ekran, żeby nie umknął mi żaden szczegół. To nie jest wspomniany "The White Lotus", gdzie czujny widz być może zauważy, że sukienka Tanii w ostatnim odcinku, to ta sama sukienka, w którą ubrana jest kukła Apollonii Corleone. Próżno w "Na Wspólnej" szukać nawiązań do Antonioniego, ani nawet do Andrzeja Wajdy, a motyw muzyczny to piosenka Krzysztofa Krawczyka, a nie tropikalna wariacja na temat upiornego "Dies Irae".
Ale przecież właśnie o to chodzi! Żeby nie trzeba się było specjalnie skupiać. Móc zjeść kolację, odpisać na wiadomości, a nawet wyjść po herbatę, bez ryzyka, że coś nas ominie. Mamy się trochę zaśmiać, czymś zdziwić i oburzyć, ale bez przesady. Emocji, często skrajnych, życie przynosi nam całe mnóstwo - dopiero co baliśmy się o siebie i najbliższych i uczyliśmy się żyć w warunkach wyznaczanych przez pandemię, teraz zbliżamy się do pierwszej rocznicy wojny tuż za naszą granicą. Dlatego dajmy sobie spokój! Sobie nawzajem i sobie samemu.
Widzowie ambitniejszych seriali mogą szydzić z widzów tych mniej ambitnych produkcji, z nich zaszydzą ci, którzy oglądają tylko filmy i wyłącznie w kinie, a z nich z kolei głosiciele wyższości teatru i opery. Tylko po co?
Możesz oglądać dokudramy, tureckie seriale i powtórki "Zbuntowanego anioła". Jeśli to właśnie lubisz, tym się relaksujesz - świetnie. Możesz jednocześnie czytać noblistów i oglądać telezakupy, przeplatać
"Przyjaciół" kinem Bliskiego Wschodu i filmy Marvela polską szkołą dokumentu. Tylko skończmy z ideą "guilty pleasure", przestańmy wstydzić się prostych przyjemności.