20 lat "Na Wspólnej". Jestem fanką serialu, ale nie nazwę go swoim "guilty pleasure"

Mija 20 lat od premiery serialu "Na Wspólnej". Serwisy streamingowe oferują nam dziś setki świetnych produkcji, a jednak polskie seriale wciąż cieszą się popularnością. Sama jestem fanką flagowej telenoweli TVN, choć zdarza mi się zgrzytać zębami.

Czy widziałam drugi sezon "The White Lotus"? Oczywiście, że widziałam. Obejrzałam na raz. Finał "The L Word" zobaczyłam, jak tylko się pojawił. Teraz zbieram się do "The Last of Us", a moja lista zaplanowanych filmów i seriali jest jak studnia bez dna, choć co do zasady wolę ekran kinowy. A jednocześnie w każdy weekend rytuałem w moim domu jest seans zebranych z całego tygodnia odcinków "Na Wspólnej". 

Wspólna, alkohol i ciarki żenady 

Mało ambitne? No tak, to klasyczny tasiemiec. Serial o losach obecnie - po 20 latach i 3564 odcinkach - już dosyć luźno związanych ze sobą postaci, trochę kręcących się wokół kamienicy na ulicy Wspólnej, trochę połączonych tym, że wszyscy znają panią Marię, a trochę tym, że połowa bohaterów jest od czegoś uzależniona. Głównie od alkoholu, bo to polski serial. I jak to w tasiemcach - niby o zwykłym życiu, ale nie do końca.

Stosunkowo rzadko w tym zwykłym życiu zdarza się bowiem, że wietnamski kucharz z naszej restauracji odstrasza mafię, która zalęgła się nam w lokalu, a nasza była żona przyjmuje nas z powrotem w swe ramiona i adoptuje dziecko, które mamy z kochanką, gdy ta ginie pod kołami tira. A to tylko fragment tego, co scenarzyści wymyślili dla Marka, będącego co najwyżej drugoplanową postacią. 

Nie ma co ukrywać, niektóre wątki przyprawiają o ciarki żenady. Przeżyłam już Romana piekącego ciasta z marihuaną, którą odkrył na odziedziczonej po cioci działce, gościnne występy Emilii Krakowskiej w roli kobiety terroryzującej blok grą na perkusji, dilowanie suplementami diety, wysoką wygraną nieszczególnie rzutkiego Włodka w "Milionerach", Basię prowadzącą bloga Cool Mama i jej męża piszącego powieść erotyczną. 

Krzysztof Krawczyk, nie "Dies Irae" 

"Na Wspólnej" nie jest serialem, na którego odcinki czekam z wypiekami na twarzy. Nie wpatruję się też w ekran, żeby nie umknął mi żaden szczegół. To nie jest wspomniany "The White Lotus", gdzie czujny widz być może zauważy, że sukienka Tanii w ostatnim odcinku, to ta sama sukienka, w którą ubrana jest kukła Apollonii Corleone. Próżno w "Na Wspólnej" szukać nawiązań do Antonioniego, ani nawet do Andrzeja Wajdy, a motyw muzyczny to piosenka Krzysztofa Krawczyka, a nie tropikalna wariacja na temat upiornego "Dies Irae".

Ale przecież właśnie o to chodzi! Żeby nie trzeba się było specjalnie skupiać. Móc zjeść kolację, odpisać na wiadomości, a nawet wyjść po herbatę, bez ryzyka, że coś nas ominie. Mamy się trochę zaśmiać, czymś zdziwić i oburzyć, ale bez przesady. Emocji, często skrajnych, życie przynosi nam całe mnóstwo - dopiero co baliśmy się o siebie i najbliższych i uczyliśmy się żyć w warunkach wyznaczanych przez pandemię, teraz zbliżamy się do pierwszej rocznicy wojny tuż za naszą granicą. Dlatego dajmy sobie spokój! Sobie nawzajem i sobie samemu.

Koniec z ideą "guilty pleasure" 

Widzowie ambitniejszych seriali mogą szydzić z widzów tych mniej ambitnych produkcji, z nich zaszydzą ci, którzy oglądają tylko filmy i wyłącznie w kinie, a z nich z kolei głosiciele wyższości teatru i opery. Tylko po co? 

Możesz oglądać dokudramy, tureckie seriale i powtórki "Zbuntowanego anioła". Jeśli to właśnie lubisz, tym się relaksujesz - świetnie. Możesz jednocześnie czytać noblistów i oglądać telezakupy, przeplatać
"Przyjaciół" kinem Bliskiego Wschodu i filmy Marvela polską szkołą dokumentu. Tylko skończmy z ideą "guilty pleasure", przestańmy wstydzić się prostych przyjemności. 

Więcej o: