Ten odcinek "The Last of Us" już w dniu premiery ogłosili hitem roku. "W moim mieście nie pozwoliliby opowiedzieć takiej historii"

Nick Offerman milionom widzów najlepiej znany jest jako odtwórca kultowej postaci Rona Swansona z "Parks and Recreation", a Murray Bartlett dzięki "Białemu Lotosowi" jest właśnie na fali. Za swoją rolę w tamtym serialu dostał już Emmy, a wiele zapowiada, że po emisji trzeciego odcinka "The Last of Us" nagrody dla obydwu tych aktorów powinny się posypać szczodrze. I tak się składa, że udało się nam z nimi o pracy na planie głośnego serialu HBO porozmawiać. Uwaga, będą spoilery.

 "The Last of Us" już od premiery pierwszego odcinka zbiera doskonałe recenzje i zostało okrzyknięte najlepszą dotychczasową ekranizacją gry komputerowej. W trzecim odcinku widzowie poznali historię Billa i Franka, która została znacząco rozpisana w stosunku do tego, co twórcy uwzględnili w oryginale. Śmiało można stwierdzić, że to jedna z najbardziej przełomowych i ujmujących historii miłosnych ostatnich lat i naprawdę trudno było się spodziewać takiego ładunku romantyzmu po serialu o grzybowej apokalipsie zombie. Co mieli do powiedzenia o tym romansie jego główni bohaterowie? 

Zobacz wideo "The Last of Us" - znakomita adaptacja gry [ZWIASTUN]

Czy był jakiś szczególny moment, w którym poczuliście, że wiecie, jak dokładnie grać waszych bohaterów?

Murray Bartlett: Było dużo takich momentów i to było bardzo piękne doświadczenie - myślę, że dla nas obu.

Nick Offerman: Potwierdzam.  

Murray: Pamiętam zwłaszcza kręcenie sceny, w której mój bohater Frank zaczyna grać na pianinie śliczną i wzruszającą piosenkę, a Bill za niego kończy. Kiedy patrzyłem, jak Nick to robi, zaczęło to we mnie rezonować, poczułem, że tracę kontrolę nad emocjami. W tej chwili zrozumiałem, że dzięki temu graniu w piękny i bardzo naturalny sposób pomiędzy Frankiem i Billem rodzi się wspaniała więź. To był też cudowny scenariusz, w którym scenarzysta co jakiś czas przeplatał takie znaczące, choć teoretycznie drobne scenki. To było naprawdę niesamowite doświadczenie.

Nick: Tak ładnie teraz mówisz, że kiedy dla ciebie śpiewałem w tej scenie, zostałem twoją muzą.

Murray: Mniej więcej tak było [śmiech].

Nick: To niezwykłe szczęście dla aktora, dostać taki scenariusz jak ten do naszego odcinka "The Last of Us". Jest doskonale napisany. Poprosiłem moją żonę, żeby go przeczytała, bo sam nie miałem na to czasu i nie miałem też czasu na tę pracę, ale takiemu tekstowi się nie odmawia.  Wrażliwość Billa - cichego, bardzo kompetentnego gościa, który załatwia sprawy, zwłaszcza kiedy ma kogoś, kogo musi ochronić - od razu do mnie przemówiła. To o czym opowiedział Murray, było także przerażające, bo te wszystkie chwile, w których bohater jest tak podatny na zranienie, to coś, czego wcześniej jako aktor nie robiłem zbyt często. To było dla mnie oczywiste: muszę postawić się w tej przerażającej sytuacji i mam zaśpiewać piosenkę temu pięknemu mężczyźnie i dopiero się przekonać, czy zostawią to w montażu. Ale chyba to pokazali w odcinku.

Nie spodziewałam się, że będę płakać ze wzruszenia, oglądając serial o grzybowej apokalipsie zombie, a to była jedna z najpiękniejszych historii miłosnych, jakie widziałam w telewizji. Bardzo szybko osiągnęliście niezwykły poziom intymności - jak nad tym pracowaliście? Murray, muszę też zapytać: czy granie w "The Last of Us" było dla ciebie trudniejszym wyzwaniem niż np. scena z walizką i "incydentem kałowym" w "Białym Lotosie"? 

Murray: Co ciekawe, przed "Białym Lotosem", często grałem bohaterów do mnie podobnych i zdecydowanie mniej w komediowym klimacie. Tym razem z Frankiem czułem się, jakbym wrócił do czegoś, co już znam. Kiedy masz zagrać sceny, w których twoja postać pokazuje miękkie podbrzusze i jest szczególnie podatna na zranienie, to masz zawsze nadzieję, że zostaniesz w nich sparowany z aktorem, który także będzie chciał pójść w te rejony. Jeśli nie będzie na to gotowy, taka scena jest zdradliwa. Tak jak Nick mówił o tym, że poproszono go o zrobienie rzeczy, których nie miał okazji zbyt często robić w swojej karierze, wspaniale było tu grać z aktorem, który był gotowy poddać się tym wymagającym i niełatwym momentom i wspólnie udać się w tę podróż. Kiedy obydwaj aktorzy są na jednym pokładzie, wskakuje się na dodatkowy poziom. Kocham kręcić takie sceny, zwłaszcza z kimś, kto jest gotowy na wyzwanie, co oczywiście miało miejsce tutaj.

Mam poczucie, że pokazywanie tej wrażliwości jest jedną z najwspanialszych rzeczy w naszym zawodzie, zwłaszcza kiedy chodzi o takich bohaterów jak Armond w "Białym Lotosie", bo trzeba znaleźć te chwile słabości i pokazać je tak, żeby postać wydawała się ludzka.

 

Nick: Zgadzam się. Zobacz, jak do tej pory jesteśmy zgodni.

Murray: To dobrze.  

Nick: Nie chcielibyście zobaczyć naszych sprzeczek. 

Murray: Wtedy nie jest tak różowo.

Nick: Wynagradzającą częścią tego doświadczenia było dla mnie już to, że dostałem ten scenariusz i to, że Craig Mazin [twórca głośnego serialu "Czarnobyl" - przyp.red.] powiedział mi, że chce, żebym to z nim nakręcił. Co ciekawe, dostałem tekst w doskonałym momencie, bo niewiele wcześniej obejrzałem z żoną "Biały Lotos". Więc tak: dostałem właśnie ten niesamowity scenariusz, a wisienką na torcie było to, że ten koleś z "Białego Lotosu", który dopiero co rozsadził nam mózgi swoim doskonałym i nagrodzonym Emmy występem, ma ze mną tam zagrać. Wszystko to razem zagrało i stworzyło tę alchemię, o której Murray właśnie powiedział. Sytuacja pomiędzy naszymi bohaterami wygląda tak: obydwaj wiedliśmy życie w nędzy przez tę grzybową pandemię, która opanowała świat - nie jestem pewny, jak to oficjalnie nazwali...

Murray: Myślę, że to doskonałe podsumowanie.

Nick: W środku tego szaleństwa te dwa ludzkie byty nagle się odnajdują. To źródło przerażenia i pasji jednocześnie. Spotykają się, upewniają, czy wszystko w porządku, czy to może być to, o czym myślą, jest moment "o cholera" i przeskakujemy do tego: Hej, zagram ci piosenkę na pianinie [śmiech].

Więcej ciekawych treści znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl

Cały serial jest postapokaliptycznym dramatem, ale ten odcinek to historia miłosna. Co była dla was w nim najpiękniejszego lub najbardziej bolesnego? 

Nick: To ciekawe, bo granie w tym odcinku jest obiektywnie innym doświadczeniem niż oglądanie go jako widz. Wiele z tego, co działo się na planie, sprawiało nam dużo frajdy. Np. wyrywanie marchewki z grządki w ogródku i przynoszenie jej Frankowi albo szybkie ujęcie na to, jak w szopie obrabiam mięso sarny. Ale one nie wnoszą bardzo dużo w ten uczuciowy aspekt, bo kręciliśmy je szybko i były bardziej technicznymi elementami, które dopiero potem mają zostać razem zmontowane. Dla mnie ta miłosna narracja zyskuje najwięcej znaczenia, kiedy siadamy przy stole. Tam się wszystko zaczyna, nasze uczucie nieśmiało kiełkuje, kiedy Bill serwuje pierwszy posiłek Frankowi. Ale chyba najbardziej wzruszające i romantyczne były bodaj te końcowe sceny z rozmową nad winem, te rozważania o śmiertelności [UWAGA, SPOILER] i tabletkami w butelce, kiedy dowiadujemy się, że Bill przejdzie z Frankiem na drugą stronę. 

Murray: Już samo czytanie scenariusza było niezwykłym doświadczeniem, tyle było w nim pietyzmu. Na planie było też widać, że wszyscy są zachwyceni tym odcinkiem. Myślę, że to piękne, jak pokazuje, że nawet w tak mrocznym świecie można znaleźć takie przebłyski światła i szczęścia. W kontekście całości to wręcz niesamowite, jak się wybija: czy my tam naprawdę widzimy nadzieję? Mnie szczególnie chyba poruszyła ta scena, kiedy Frank nie czuje się już zbyt dobrze i maluje obrazy, a w tym czasie Bill podlewa ogródek. Nagle po prostu patrzą sobie w oczy i wyrażają tyle uczuć bez żadnych słów. Najwięcej mówi mi o ich więzi właśnie to, że nawet kiedy jeden z nich jest tak bardzo chory, w tak strasznej rzeczywistości, to bije z nich tyle intensywnego, ciepłego uczucia - nawet jeśli to są tylko urywki na ekranie. 

Nick: Po tym, co powiedziałeś, nie chcę już odpowiadać na żadne pytania. Skurczybyku, wygrałeś tę rundę. 

Jak się czujecie z myślą o tym, że wasz odcinek może przejść do historii telewizji jako bardzo ważny rozdział opowiadający o różnorodności reprezentacji społeczności LGBT? 

Murray: Kiedy czyta się scenariusze, jest bardzo wiele rzeczy i wątków, które trzeba wziąć pod uwagę, w tym właśnie różnorodność i reprezentację, ich znaczenie i związaną z tym odpowiedzialność. Myślę, że trzeba mieć to zawsze z tyłu głowy, ale nie ma co ukrywać, mieliśmy w tym wypadku dużo szczęścia. To piękna historia miłosna i na tym się głównie skupiamy, niezależnie od całej reszty wątków i komponentów. Bo właśnie to sprawia, że reprezentacja i inkluzywność są widoczne najlepiej: pokazujemy, że chodzi tu po prostu o więź pomiędzy dwoma osobami. Ta piękna relacja po prostu była w scenariuszu. Mam nadzieję, że masz rację, że to coś, co jest uniwersalnym przesłaniem i trafi do różnych ludzi na całym świecie.  

Nick: Też mam taką nadzieję. To, co najbardziej kocham w tym serialu to fakt, że pokazujemy tu parę, jakich nie widziałem zbyt wielu w mainstreamowej telewizji. Naprawdę idziemy tu daleko, żeby podkreślić, że jeśli kogoś kochasz, to masz do tego prawo niezależnie od tego, jak dalece się nie wpisujecie w tradycyjny kanon pary. Zachwyca mnie, jak niewielkie było prawdopodobieństwo tego, że tych dwóch kolesi na siebie wpadnie. A kiedy to się dzieje, to dla nich ogromna niespodzianka, bo żaden z nich nie spodziewał się, że zaraz się zakocha po uszy. Dorastałem w małym konserwatywnym miasteczku w Środkowym Zachodzie i dlatego tak mnie pociągała praca w teatrze, a potem w kinie i telewizji. Bo w moim mieście nie pozwoliliby, żeby opowiedzieć taką historię. A tacy ludzie, jak Bill i Frank mieszkają wszędzie. Jestem bardzo wdzięczny, że dzięki temu odcinkowi nie wpisujemy się w przestarzały sposób opowiadania o miłości i staramy się przygotować pod to świeży grunt.

Murray: W czytaniu tego scenariusza niesamowite było to, że faktycznie ich uczucie wydaje się takie niespodziewane, a ci bohaterowie są tak daleko od wszelkiego rodzaju stereotypów. Mamy tu dwójkę ludzi, którzy pokazują, jak w nieprzewidzianych warunkach i w zaskakujący sposób można odnaleźć więź. Bo uczucie może przyjść w najróżniejszych konfiguracjach i kształtach dla tak odmiennych osób.

Z tego, co rozumiem, historia Billa i Franka jest znacząco rozwinięta w stosunku do tego, co pojawia się w grze. Jak czuliście się jako część tej zmiany? 

Nick: Na szczęście ostatni raz w grę komputerową grałem w 1989 roku. Więc kiedy ten projekt ruszył, pytałem, czy w ramach przygotowań muszę zagrać w "The Last of Us", żeby dobrze poznać swojego bohatera. Craig mi powiedział, że tej historii tak naprawdę nie ma w grze. Scenariusz jest za to doskonały i co więcej, jedną z rzeczy, która sprawia, że jest tak dobry, jest to, że odpowiada na wszystkie pytania o tego bohatera. Kiedy więc ludzie pytają, czy w ramach przygotowań musiałem stworzyć dla postaci jej własną historię, to zazwyczaj jest tak, że im lepszy jest scenariusz, tym mniej trzeba się nad tym wszystkim zastanawiać. Bo dostajesz scenę, w której jest dwóch gości i wszystko to, co musi się wydarzyć, żeby popchnąć fabułę do przodu.

Więc do dziś pozostaję w błogiej nieświadomości, jak wygląda rozgrywka w "The Last of Us". A z tego, co słyszałem o tej grze i o tym, dlaczego ludzie tak ją kochają, wydaje mi się, że lepiej, żebym dalej jej unikał. Mam taki charakter, że gdybym zaczął grać, to bym się zabarykadował w swojej "męskiej jaskini" i nigdy już bym nie wyszedł na światło dzienne. 

Murray: Ja też po raz ostatni grałem w grę gdzieś w okolicach lat 80. albo 90. Byłem przekonany, że powinienem zagrać w "The Last of Us", żeby dobrze uchwycić klimat i nastrój. Na tyle, ile mogłem, zagrzebałem się w tym świecie, żeby wyłapać to, co najważniejsze. Mam też przyjaciół, którzy są zatwardziałymi graczami i kochają ten tytuł, więc godzinami z nimi rozmawiałem o "The Last of Us", ale podobnie jak Nick, polegałem głównie na niesamowitym scenariuszu. Craig powiedział mi, żebym się zbyt nie martwił o grę, bo tutaj tak naprawdę dopisujemy historię Franka i Billa, prowadzimy ją też w nieco innym kierunku. Scenariusz był tak bogaty i kompletny, że nie musiałem bardzo dużo poza nim szukać - zaufałem Craigowi i tekstowi, który nam dał. 

Już wiemy, że nie ma sensu pytać was o grę, bo Nick będzie unikał odpowiedzi. Zamiast tego, chcę wyrazić głębokie uznanie dla tych fryzur i zarostu, który prezentujesz w odcinku. Jak się z tym czułeś? 

Nick: Nie wydaje mi się, żeby na ekranie choć przez chwilę było widać moje prawdziwe włosy. Miałem dwie lub trzy różne peruki. Pracowaliśmy z naprawdę świetnymi fachowcami nad każdym aspektem tej produkcji, ale Connie, która odpowiadała za make-up, peruki i różne wersje sztucznych bród, a także postarzanie, spisała się niesamowicie. Byliśmy najszczęśliwszymi płótnami dla tych Rembrandtów w swoich dziedzinach. Więc wszystkie włosy powyżej mojej szyi są czyimś dziełem, od ramion w dół - to już sama natura. 

Szczególnie uderzająca dla mnie była kwestia Billa, który mówi "Dopóki się nie pojawiłeś, nigdy się nie bałem", bo to niesamowicie naładowane znaczeniem zdanie. Jakie macie o nim przemyślenia? Poza tym mam jeszcze pytanie na boku: Nick, nie kręciliście tego odcinka u ciebie w domu, prawda? 

Nick: Jestem beznadziejnym romantykiem, który trwa w związku z tą samą żoną od 23 lat. Mieliśmy niesamowite i pełne przygód życie, bo dzięki temu, że oboje jesteśmy aktorami, mogliśmy zwiedzić niemal cały świat i robić najróżniejsze rzeczy. Ale taki styl życia wymaga nieustannego podejmowania ważnych decyzji. Ciągle przekonujemy się, że w najzdrowszym scenariuszu odpowiedź na te pytania opiera się na naszej wzajemnej miłości. Na co ci te wszystkie dobra materialne i egzotyczne doświadczenia, jeśli nie masz w domu kogoś, kto cię kocha i na ciebie czeka? Więc ta kwestia dokładnie się wpisuje w te moje odczucia. I to pokazuje, jak dobra to jest opowieść, bo tutaj nie liczy się to, że za bramą czają się grzybowe zombie, bo tak długo, jak mamy siebie nawzajem i przechodzimy przez to razem, jest dobrze. I nie, nie kręciliśmy u mnie w domu. Choć wzięli sporo miar, żeby go odtworzyć na planie. Mam radę: Jeśli ktoś będzie chciał kręcić u was w domu, nie pozwólcie mu na to. 

Murray: Znowu powtórzę, że dostaliśmy świetny scenariusz. Kiedy w tekście pojawiają się takie kwestie i dialogi, to bardzo ułatwia pracę aktora. Craig jednocześnie potrafi oddać coś niebywale słodkiego, ale nigdy z tym nie przesadza. Tego typu stwierdzenia naprawdę wgniatają człowieka w podłogę, zwłaszcza w kontekście sceny, w której takie słowa padają. To jak rzucanie małych igiełek prosto w kanaliki łzowe. A takich kwestii jest więcej. Pokazują słodycz miłości pomiędzy dwoma osobami i robią to tak, że czuć w tym naturalność, nie ma za to przeromantyzowanych frazesów. To czysta radość, kiedy jest się tą stroną, która takie słowa odbiera. 

Nick: Muszę to dodać, bo jeszcze o tym nie wspomnieliśmy, ale w ten świat i te dialogi wprowadzał nas tak jakby nas owijał kocykiem nasz reżyser Peter Hoar [zdobywca nagrody BAFTA, brytyjski filmowiec, znany z takich projektów jak "Dardevill", "The Umbrella Academy", "Altered Carbon" czy "Doktor Who" - przyp.red.]. Sprawił, że te wszystkie najstraszniejsze i najtrudniejsze chwile tego odcinka, były dużo łatwiejsze i bardziej urocze - tak troskliwe się nami opiekował.

Murray: Tak, stworzył niesamowicie twórczą atmosferę, w której mogliśmy odnaleźć w sobie potrzebne emocje. Czuliśmy jednocześnie wielkie wsparcie i bezpieczeństwo - nie zawsze był delikatny, ale doskonale tworzył dla nas przestrzeń do tego, by wydobyć to, co potrzeba.

Nick: Jeśli te sceny się udały, to dlatego, że on stworzył dla nas odpowiednie warunki do pracy.  

Więcej o: