Krzysztof Piasecki od najmłodszych lat wyróżniał się nietuzinkowym poczuciem humoru. Gdy dorastał, wielu wróżyło mu karierę w komediach, choć on miał na siebie zupełnie inny plan. Pierwsze kroki na profesjonalnej scenie stawiał już w 1971 roku. To właśnie wtedy wraz z poznanym w czasie studiów Krzysztofem Szczuckim powołał do życia zespół "Brylantowe spinki". Za debiut otrzymał nawet nagrodę podczas XI Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu.
Lata 80. były dla niego przełomowe, dołączył wówczas do warszawskiego kabaretu Pod Egidą i zaczął regularnie spotykać się z publicznością. Gdy jego występy zaczęto emitować w telewizji, grono fanów zaczęło się powiększać. Wkrótce otrzymał propozycję od Polsatu, by poprowadzić program "Miss Telewizji", a następnie objął rolę prezentera w cyklu "Dyżurny Satyryk Kraju". Największą popularność przyniósł mu jednak duet z Januszem Rewińskim, który stworzyli na potrzeby programu "Ale plama" emitowanego na antenie stacji TVN. Ich trafne spostrzeżenia i satyryczne komentarze na temat aktualnych wydarzeń na scenie politycznej szybko zdobyły uznanie widzów. Po 6 latach format zdjęto z anteny, a kabareciarze związali się z Telewizją Polską, gdzie przez pewien czas prowadzili "Szkoda gadać". To właśnie wtedy Piasecki na pewien czas wycofał się z życia publicznego.
Powodem, przez który Piasecki zdecydował się zawiesić karierę, była osobista tragedia. Jego jedyny syn, Wojciech, zginął tragicznie podczas wyjazdu na narty z przyjaciółmi. – Miał na te narty pojechać ze mną. Zadzwonił wcześniej i powiedział, że jedzie z kolegami. To jest o krok od szaleństwa, żeby pomyśleć "a jak bym się nie zgodził" – wspominał w programie "Dzień Dobry TVN". Satyryk długo nie potrafił dojść do siebie. Próbował żyć normalnie, uciekając w pracę, lecz nawet na scenie powracały do niego przygnębiające myśli i obrazy. To odbiło się również negatywnie na jego małżeństwie, które w wyniku rodzinnej tragedii, ostatecznie rozpadło się. Wiedział, że sam, nie da sobie rady, dlatego postanowił poprosić o pomoc specjalistów. – W efekcie zakończyłem to terapią. Przez te 10 lat nie było takiego dnia, żebym 3 do 5 razy nie pomyślał o moim synu. Teraz zdarza mi się parę dni nie myśleć, albo pomyśleć z przyjemnością – opowiadał w tej samej rozmowie.