Serial "Glee" na ekrany trafił w 2009 roku i mało kto się spodziewał, że produkcja Ryana Murphy'ego stanie się takim sukcesem. Fabuła skupiała się na licealistach i ich życiowych rozterkach - problemach rodzinnych, związkowych, rasowych czy związanych z seksualnością. Do tego dochodziły oczywiście elementy musicalowe: dużo piosenek i taniec. Widzowie byli tym wręcz oczarowani. Ku zaskoczeniu stacji Fox wyniki oglądalności wyskoczyły w kosmos, a stosunkowo mało znani członkowie obsady stali się jednymi z najpopularniejszych celebrytów swoich czasów.
Widzowie pokochali ich tak bardzo, że sława utrzymała się nawet po zakończeniu produkcji. Ku rozczarowaniu wielu osób ostatecznie powstało ledwie sześć sezonów, a ostatni wyemitowany został w 2015 roku. Fani nawet po latach wspierają obsadę ukochanego serialu i ciągle z ciekawością dociekają, co się działo na planie - czytamy w "Time".
Od lat też po sieci krąży teoria spiskowa o tym, że serial "Glee" jest obłożony klątwą. Najbardziej zagorzali wielbiciele produkcji są raczej z tego powodu niezadowoleni, ale tę koncepcję przeanalizowali m.in. twórcy trzyodcinkowego serialu dokumentalnego "The Price of Glee" od Discovery+. Skąd pomysł na to, że serial jest przeklęty? Bo osiem osób związanych z "Glee" zmarło przedwcześnie - troje aktorów i pięć osób z ekipy zginęło w nieszczęśliwych okolicznościach. Do tego dochodzą opowieści o zakulisowych konfliktach i przemocy psychicznej stosowanej na planie, a także poza nim. To wszystko miało przełożyć się na działanie rzekomej "klątwy".
Duże poruszenie jeszcze w 2013 roku wywołała informacja o przedwczesnej śmierci Cory'ego Monteitha, który grał Finna Hudsona. Aktor zmarł przez przypadkowe przedawkowanie heroiny w przerwie między czwartym i piątym sezonem "Glee". W 2015 roku z kolei gruchnęła wiadomość o tym, że Mark Salling (odtwórca roli Noah "Pucka" Puckermana) został aresztowany za posiadanie dziecięcej pornografii - trzy lata później odebrał sobie życie i to na dwa miesiące przed ogłoszeniem wyroku w jego procesie.
Niezwykle tragiczne były okoliczności towarzyszące wypadkowi Nayi Riviery, która wcielała się w ukochaną przez wielu Santanę i przez jakiś czas umawiała się prywatnie z Sallingiem. W 2020 roku aktorka utonęła podczas wyprawy łódką na jeziorze niedaleko jej domu w Kaliforni - ratowała swojego synka. Poza tym na zawał serca zmarło dwóch członków ekipy filmej: aystent reżysera Jim Fuller i scenograf imieniem Paul - odnotowuje Moises Mendez z "Timesa". W wypadku samochodowym zmarł dubler Matthew Morrisona, Mark Watson, a dwie osoby z produkcji popełniły samobójstwo. Była to wspomagająca producentka Nancy Motes i nieznany z imienia takielarz.
Już sam zwiastun dokumentu "The Price of Glee" spotkał się z dużym oporem widzów i członków obsady samego "Glee". Bo też pokazano w nim fragment wypowiedzi operatora Christophera Baffa, który mówi, że na serialu może ciążyć "klątwa". Po amerykańskiej premierze dokumentu okazało się, że ten sam operator stwierdził, że zgony wszystkich członków obsady i ekipy tworzą niepokojący "wzorzec".
Fakt, że dokument ma się skupiać na tym wątku, wywołał oburzenie wśród dużej części publiczności - uznano, że w ten sposób spłyca się i umniejsza życiowe tragedie tylko po to, by żerować na emocjach dla zysku. Produkcję oprotestowali m.in. należący do oryginalnej obsady Kevin McHale i Jenna Ushkowitz, a Chord Overstreet uznał, że dokument to "zwyczajne plotkowanie". Wszyscy oni zwracają uwagę, że w nagrywaniu dokumentu nie wzięli udziału aktorzy grający w "Glee", którzy naprawdę wiedzą, co działo się na planie i za kulisami.
W dokumencie pojawili się m.in. jeden z aktorów grający członka rywalizującej z klubem głównych bohaterów drużyny Vocal Adrenaline, a także dublerzy Chrisa Colfera i Nayi Riviery, którzy głównie pomagali ekipie filmowej ustawić oświetlenie na planie, czy ustalić odpowiednie rozmieszczenie aktorów w kadrze, kiedy tych nie było na planie. Poza tym wystąpili charakteryzatorzy, operatorzy, byli PR-owcy i jeden z przyjaciół głównych gwiazd. Pojawia się też na chwilę ojciec Nayi Riviery, który opowiada, że ciągle szuka odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego tak dobra pływaczka jak jego córka nie była w stanie wrócić na pokład łódki.
Recenzje dokumentu nie są pozytywne. Portal The Daily Beast uznał, że to "paskudne i plotkarskie świństwo" bez żadnych wiarygodnych dowodów i relacji, a wielu podobnie do recenzenta z Buzzfeeda twierdzi, że produkcja "spłyca przekaz ukochanego serialu z bogatym przesłaniem". Na Rotten Tomatoes produkcja ma 14 proc. pozytywnych ocen od krytyków filmowych i ledwie 20 proc. od widowni.
Dlaczego szukamy klątw i snujemy teorie spiskowe dotyczące śmierci sławnych ludzi - pytała jeszcze na początku 2023 roku w obszernym eseju Marie-Clare Chappet z "Independent". Zauważa, że już od lat w czasie zbiorowej żałoby po sławnej osobie mamy tendencję do tego, żeby wyłuskiwać zwłaszcza te fakty, które wpisują się w jakiś powtarzalny schemat, który ma tłumaczyć szczególnie tragiczne czy przedwczesne zgony znanych muzyków czy aktorów.
Mowa tu np. o słynnym Klubie 27, do którego pośmiertnie wpisano m.in. Janis Joplin, Jimiego Hendriksa, Kurta Cobaina, Jima Morrisona czy Amy Winehouse. Wszyscy oni zmarli właśnie w wieku 27 lat, w szczytowych momentach swoich karier. "Nigdy nie mieli szansy przejść na emeryturę czy się wycofać. Zamiast tego są legendami zamrożonymi w czasie. Przez to wszystko wydaje się bardziej czarujące i bardziej fascynujące dla ludzi" - twierdzi autor książki "Klub 27" James Court. Sam natknął się na naprawdę ekstrawaganckie teorie spiskowe dotyczące "członków klubu". Szczególnie znamienna wydaje się ta dotycząca jednego z pierwszych muzyków, którzy wpisali się w powtarzalny wzorzec. Zmarły w latach 30. bluesman Robert Johnson miał zawrzeć pakt z diabłem: oddał duszę za wspaniały muzyczny talent. I właśnie to miało zapoczątkować istnienie Klubu 27. Często też powtarza się jak najbardziej fałszywa teoria, że "członkowie" zmarli z białymi zapalniczkami w dłoni, co z kolei przekształciło się w kolejną "klątwę białej zapalniczki" - wskazuje z kolei Chelsea Greenwood z "Insidera".
Kolejna popkulturowa teoria to mniej w Polsce znana "Zasada Trzech", która zakłada, że sławni ludzie często umierają trójkami - jeśli nie jednocześnie, to w małych odstępach czasu. Wszystko miało się zacząć jeszcze w 1959 roku, kiedy w tej samej katastrofie lotniczej zginęli Buddy Holly, Ritchie Valens i the Big Bopper. Od tamtego czasu ponury wzorzec dostrzegano już wielokrotnie. Chociażby w 2016 roku, kiedy George Michael, Carrie Fisher i Debbie Reynolds zmarli w odstępie zaledwie kilku dni.
Osobna kategoria to też oczywiście poszczególne produkcje filmowe obłożone rzekomymi klątwami. Tu przykładów mamy na pęczki. W ostatnich latach tak dużo działo się na planie filmu "Nie czas umierać", że nie trzeba było dużo czasu, by widzowie orzekli, że ostatni film z bondowskiej serii, w którym grał główną rolę Daniel Craig, jest przeklęty. Seria niefortunnych zdarzeń miała się zacząć jeszcze na długo przed rozpoczęciem zdjęć - z reżyserii i pisania scenariusza zrezygnował Danny Boyle (ponoć poszło o to, że chciał obsadzić w roli złoczyńcy Tomasza Kota, na co nie chciał się zgodzić Craig), potem trzeba było przepisać film, opóźniał się zaplanowany start zdjęć, na planie odtwórca głównej roli niefortunnie uszkodził sobie kostkę i potrzebował operacji, z udziału w produkcji zrezygnowało kilkoro aktorów i aktorek, doszło do pożaru, złapano w londyńskim studiu podglądacza, który zainstalował kamery w łazienkach, a potem już samą premierę przekładano przez pandemię kilka razy. To się nazywa pech, prawda?
O klątwie mówiło się też, kiedy Mel Gibson kręcił "Pasję". Okoliczności były faktycznie nader sprzyjające takiej interpretacji, bo piorun poraził grającego Jezusa Jima Caviezela podczas nagrywania sceny kazania na górze. Zaraz po nim rażony został asystent reżysera Jan Michelini - co więcej, to był już drugi raz, kiedy piorun trafił go na planie tej produkcji. Wyniki finansowe (622 mln dol.) i trzy nominacje do Oscara mogą świadczyć raczej o tym, że produkcja przeklęta nie była.
Już długie lata po tym, jak w 1956 roku na ekrany trafił hollywoodzki film "Zdobywca" z Johnem Waynem w roli głównej, narodziła się teoria spiskowa wokół tej produkcji. Na przełomie lat 70. i 80. członkowie ekipy liczącej 220 osób zaczęli zapadać na różnego rodzaju nowotwory. W 1979 roku "People" podawało, że zachorowało dokładnie 91 osób. 46 z z nich, w tym sam John Wayne, Susan Hayward i reżyser Dick Powell, zmarli właśnie przez to groźne schorzenie. Podejrzane.
Dopiero później połączono fakty - plan filmowy znajdował się w miasteczku Saint George w stanie Utah. I tak się składa, że w pobliżu, dokładnie w Yucca Flat w Nevadzie, położny był poligon atomowy. Rok przed startem zdjęć doszło tam do 11 testowych eksplozji. Naukowcy odkryli, że w związku z ekspozycją na promieniowanie wśród mieszkańców tej okolicy występuje niepokojąco wysoki odsetek zachorowań na raka. Problem utrzymuje się do tej pory.
Ludzie opowiadają o klątwach, a czasem w nie nawet wierzą, bo to pozwala "znaleźć jakiś sens w bezsprzecznie tragicznych wydarzeniach, które wydają się inaczej niewytłumaczalne" czy pozbawione sensu - wyjaśnia w rozmowie z "Independent" psycholożka Natasha Tiwari. "Narracja o klątwie może być całkiem przekonująca" - podkreśla i tłumaczy, że taka "klątwa" to w istocie mechanizm pozwalający poradzić sobie w niepewnych sytuacjach, zwłaszcza w przypadku wywołujących smutek i niepokój wydarzeń. A niepewność i szok są szczególnie niepokojące, kiedy sławni ludzie umierają młodo. W takich przypadkach "klątwa" nie tylko tłumaczy przedwczesne odejście, to też mechanizm pomagający przejść żałobę po kimś, kto zmarł na długo przed swoim czasem i mógł jeszcze tak wiele dokonać - dodaje psycholożka kliniczna Roberta Babb.
Kolejnym elementem tej układanki zdaniem badaczy jest też fakt, że zwłaszcza społeczeństwa zachodnie ciągle traktują śmierć jako temat tabu. Brakuje odpowiedniego słownika, żeby o niej rozmawiać, to coś, czego wręcz się unika. Jeszcze 100 lat temu ten temat nie był aż tak wypierany. Choć oczywiście w krajach w kulturowym kręgu chrześcijaństwa obchodzone jest święto zmarłych w różnych formach, to nie ma za bardzo wypracowanych świeckich rytuałów, które społeczeństwu pomagałyby przechodzić jakoś przez żałobę. "Śmierć sławnej osoby może pozwolić na rozmowę o umieraniu i stracie bardziej z pozycji obserwatora niż uczestnika, daje możliwość zachowania bezpiecznego dystansu" - mówi terapeuta Josh Smith.
Doktor Babb zwraca też uwagę na to, że zbiorowa żałoba po śmierci księżnej Diany, a niedawno po śmierci królowej Elżbiety, pokazują bardzo wyraźnie, jak istotna jest potrzeba wypracowania formuły umożliwiającej przechodzenie przez żałobę jako społeczność. "Straciliśmy poczucie kolektywizmu. Myślę, że niestety żal i strata są czymś, co łączy ludzi. Wystarczy spojrzeć na to, jak ustawiały się kolejki po śmierci królowej Elżbiety. Znaczyła bardzo wiele różnych rzeczy dla naprawdę wielu odmiennych ludzi" - zaznacza.
Poza tym, że teorie o klątwach w przypadku tragicznych zgonów stanowią formę mechanizmu obronnego psychiki, warto też pamiętać o zjawisku Baader-Meinhofa, które nazywa się również iluzją częstotliwości. Koncepcja spopularyzowana została zaledwie w 1994 roku. Wtedy też w czasopiśmie "St. Paul Pioneer Press" opublikowano tekst, w którym autor zauważył, że od kiedy zna i pamięta nazwę niemieckiego zespołu Baader-Meinhof, nieustannie znajduje całkowitym przypadkiem informacje o tej grupie.
Jego obserwacja sprawiła, że po publikacji do redakcji gazety napisały wręcz setki czytelników, którzy zauważyli u siebie ten sam mechanizm. W 2005 roku wykładający na uniwersytecie stanfordzkim Arnold Zwicky nazwał to zjawisko iluzją częstotliwości. Wyjaśnił też, że to pochodna naturalnej tendencji ludzkiego mózgu, który jest wyczulony na wyszukiwanie wzorców. Gdy zauważymy, że jakaś informacja czy wydarzenie się powtarzają, nasz mózg bezwiednie wręcz wyłapuje kolejne powtórzenia, by ustalić, jaką mają sekwencję. Zwicky zakłada, że to efekt sprzężenia uwagi selektywnej i efektu poznania.
To dwa częste błędy poznawcze. Uwaga selektywna sprawia, że ludzie zwracają uwagę w pierwszej kolejności na te informacje, które w określonych warunkach są bardziej istotne. Efekt potwierdzenia z kolei powoduje, że ludzie biorą pod uwagę tylko te fakty, które pasują do ich wyobrażenia czy koncepcji na dany temat i to nawet jeśli niekoniecznie są prawdopodobne. W efekcie dojść może do iluzji częstotliwości, która wywoła u nas wrażenie, że określone zjawiska powtarzają się częściej niż przeciętnie. Słowem - bezwiednie potrafimy się oszukiwać.
"Wszystkich sześciu głównych członków Klubu 27 łączy to, że stali się niesamowicie sławni w młodym wieku, byli pod ogromną presją, ludzie naokoło nich podejmowali bardzo złe wybory, a oni wszyscy mieli wyjątkowo niezdrowe mechanizmy obronne" - podkreśla James Court, który w powtarzających się zgonach młodych artystów bardziej niż klątwę widzi opowieść ku przestrodze i przykład tego, czego należy unikać.