Małgorzata Foremniak ma bogaty dorobek artystyczny, lecz bez wątpienia ogólnopolską rozpoznawalność zapewnił jej serial "Na dobre i na złe", w którym przez 13 lat wcielała się w postać młodej anestezjolog, Zofii Stankiewicz. Choć jej osoba budzi ogromne zainteresowanie, to w wywiadach unika tematów prywatnych, zwłaszcza, gdy dyskusja schodzi na temat dzieci.
Przez trwającą niemal cztery dekady karierę aktorka zagrała wiele różnorodnych ról, lecz to rola mamy jest najważniejszą i jednocześnie najtrudniejszą, jakiej musiała stawić czoła. Gdy zaczęła odnosić pierwsze sukcesy w branży, była związana z Tomaszem Jędruszczakiem, z którym doczekała się córki, Aleksandry. Małżeństwo nie przetrwało jednak próby czasu i ostatecznie zakończyło się rozwodem. Później w jej życiu pojawiło się kilku mężczyzn, lecz ostatecznie w 1998 roku ponownie stanęła na ślubnym kobiercu, tym razem u boku Waldemara Dzikiego.
Para nie miała biologicznych dzieci, dlatego niedługo po ślubie podjęli decyzję o adopcji. Tym sposobem rodzina powiększyła się o dwie pociechy, Milenę oraz Patryka. – Jest to potężny trening. (...) Nieraz płakałam w poduszkę z bezsilności, ale dawaliśmy z Dzikim radę. Choć czasami mówiliśmy, że nie damy – wspominała w rozmowie z Magdą Mołek w programie "W roli głównej", dodając, że było jej o tyle trudno, że adopcja zbiegła się w czasie z rozpoczęciem pracy na planie "Na dobre i na złe".
Po 12 latach Foremniak i Dziki podjęli decyzję o rozstaniu, a aktorka zaczęła sprawować większość obowiązków nad trójką dzieci w pojedynkę. Choć z pozoru wydawało się, że radzi sobie znakomicie, to po latach przyznała, że nie było jej łatwo łączyć karierę z macierzyństwem, zwłaszcza że dwójka pociech wymagała szczególnej uwagi i zaopiekowania. – Myślę, że takiej miłości biologicznej nie jest nic w stanie zastąpić. Wzięłam do domu dzieci duże. Umówmy się, nic na siłę nie będzie się robić – mówiła.
Choć nigdy nie żałowała decyzji o adopcji, to nie ukrywała, że wyobrażenia okazały się być dalekie od rzeczywistości. Znalezienie porozumienia z Mileną i Patrykiem było dla niej bowiem nie lada wyzwaniem. – Przy takich dużych dzieciach jest inaczej. To są dzieci, które mają "twardy dysk" zapełniony i z tym się żyje. Mają skomplikowaną przeszłość. To była dla mnie lekcja, czym jest rodzicielstwo – opowiadała. Wtedy również przyznała, że poza biologiczną córką, żadne z dzieci nie mówi do niej "mamo", co po latach nauczyła się akceptować.