Reżyser "Znachora": Chodziliśmy na plan z autentyczną frajdą. Żona mnie pytała: Co oni ci tam zrobili?

- Kiedy moja żona dowiedziała się, że zabieram się za reżyserię "Znachora", spanikowała. Uznała, że moje stresy i nerwy przynoszone z poprzednich planów filmowych osiągną tym razem - z racji na kaliber projektu - rozmiary apokaliptyczne. W trakcie zdjęć wyznała zaskoczona, że mnie nie poznaje. Zapytała: "Co oni ci tam zrobili? Ty jesteś szczęśliwym człowiekiem!". Rzeczywiście - chyba jak nigdy - do pracy chodziłem z przyjemnością i poczuciem ogromnej frajdy - opowiada w wywiadzie z Gazeta.pl Michał Gazda, reżyser nowego "Znachora".

27 września 2023 roku na platformie Netflix debiutuje pierwsza od ponad 40 lat ekranizacja kultowej polskiej powieści "Znachor". Film z 1982 roku wyreżyserowany przez Jerzego Hoffmana ma już status produkcji kultowej, więc presja na twórcach nowej adaptacji była ogromna. Gdyby bowiem film nie wyszedł, widzowie by tego ekipie filmowej nie wybaczyli. Na szczęście po uroczystej prapremierze nie było już wątpliwości, że jest dobrze - publiczność oklaskiwała "Znachora" przez całe napisy i jeszcze dłuższą chwilę po nich.

Zobacz wideo "Znachor" - zwiastun filmu

"Chodziliśmy na plan z autentyczną frajdą. Żona mnie pytała: Co oni ci tam zrobili?"

O tym jak poradzić sobie z ciężarem pracy nad takim projektem, jak wyglądała atmosfera na planie i dlaczego jest pozytywnie "rozczarowany" opowiada nam Michał Gazda, reżyser najnowszego "Znachora".

Justyna Bryczkowska: Przeczytałam gdzieś takie zdanie, że robienie remake'a "Znachora" wygląda na "dobrowolne pchanie się na pole minowe". Jak to wygląda z twojej perspektywy?

Michał Gazda: Nigdy nie zakładaliśmy realizacji reamake’u. Warunkiem mojej obecności w projekcie był oryginalny scenariusz, który pozwalałby na reżyserię "mojego" autonomicznego "Znachora". Ten film nie jest autorskim projektem, pracę przy nim zaproponowała mi Magda Szwedkowicz, nasza producentka, która jest spiritus movens całego przedsięwzięcia. To była propozycja z gatunku tych nie do odrzucenia, która zdarza się raz w życiu. Mógłbym nie wyściubiać nosa poza strefę komfortu i "w spokoju" reżyserować kolejne seriale sensacyjne, ale takiego tchórzostwa żałowałbym z pewnością do końca życia. Mam nadzieję, że widzowie nie dostrzegą w naszej pracy zamachu na legendę polskiej kinematografii i docenią jej szczere artystyczne intencje.

Co pomyślałeś, kiedy przeczytałeś scenariusz?

Scenariusz spodobał mi się przez jazzujące podejście do oryginalnej historii. Mamy wszystkie nutki, które muszą się w niej pojawić, natomiast w aranżacji jest dużo reinterpretacji, które bardzo lubię. A kiedy sobie powiedziałem "Dobra, robię to", dosyć brutalnie i ortodoksyjnie odciąłem w głowie myślenie o tym, co polski widz ma wdrukowane w twarde dyski i to klasyczne znachorowe wyobrażenie. Nie robiliśmy tego w cieniu produkcji sprzed 40 lat. Nasze wybory twórcze i decyzje artystyczne nie były determinowane przez to, co myślą ludzie i jak kochają poprzedniego "Znachora". To nie był dla nas punkt odniesienia, ale też programowo od niego nie uciekaliśmy. Robiliśmy swoje, nie oglądając się przez ramię za siebie. 

W filmografii masz sporo form gatunkowych, to często kryminały i thrillery. Tu widzę klasyczny melodramat, który widzowi pozwala zachować rozum i godność człowieka.

To jest też jeden z powodów, dla których zdecydowałem się reżyserować "Znachora". Mogłem sobie bezpiecznie siedzieć i znajdywać ciała na bagnach, w opuszczonych fabrykach, w lasach itd., bo to już chyba umiem. Natomiast tu los (i Netflix) dał mi możliwość przywrócenia z zaświatów wymarłego gatunku. Jego DNA trzeba było wyskubywać z bardzo głębokiej historii polskiego kina, dlatego że on już w takiej formie nie funkcjonuje. Istnieją rozmaite rzeczy gatunkowe: sensacyjne, komedie romantyczne się zdarzają, jest sporo dobrych filmów arthouse'owych. Ale takiego uczciwego melodramatu z całym dobrodziejstwem gatunkowego inwentarza nie znalazłem przez ostatnich 40 lat. Wydaje mi się, że właśnie produkcja Jerzego Hoffmana była ostatnia. To jest dla twórcy gatunkowego - nie wstydzę się tego, że jestem twórcą gatunkowym - niesamowita okazja, żeby się czegoś nauczyć, żeby się zmierzyć z wysokooktanową, w jakimś sensie pierwotną ludzką emocją i intensywnymi uczuciami, które trzeba przywołać na ekran.

Jak do tego gatunku jako reżyser chciałeś więc podejść?

Zdecydowaliśmy się zrobić ten film bardzo klasycznie i z szacunkiem do gatunkowego kanonu, a także oczekiwań widzów. Oczywiście korzystaliśmy przy tym z nowoczesnych możliwości - pomoc postprodukcyjna przydała się w scenach wypadków czy przy odtwarzaniu Warszawy lat 20, etc. Bardzo chcieliśmy, żeby "Znachor" był "szerokim", epickim, poważnym doświadczeniem filmowym. Takie założenie wymagało talentu, filmowego gustu i wielkiej wrażliwości operatora, którego znaleźliśmy w postaci Tomka Augustynka. Naszego "Znachora" opowiadamy dłuższą frazą. Tu nie ma dużo ujęć, wszystko jest bardzo precyzyjnie wyinscenizowane w ramach montażu wewnątrz kadrowego. Taka potoczysta narracja, transparentny montaż, eleganckie prowadzenie kamery (bez rozmaitych fajerwerków reżyserskiej próżności i niepotrzebnych formalnych wygibasów) naturalnie wpisuje się w gatunek melodramatu. Przyświecała nam złota zasada, że o jakości filmu świadczy drugi plan, dlatego inscenizowaliśmy go bardzo starannie. W tym momencie nie mogę nie wspomnieć o trzech niesamowitych twórczyniach, które te wszystkie założenia ożywiały na ekranie: o Joasi Masze odpowiedzialnej za scenografię, Małgosi Zacharskiej dbającej o kostiumy i Ewie Szwed pilnującej charakteryzacji.

Natomiast wszystkie te formalne założenia zdałoby się na nic, jeśli na ekranie nie ożyłyby emocje, gdyby widzowie nie uwierzyli w miłosne uniesienia bohaterów, gdyby nie przeżywali wraz z nimi wzruszeń, nie przejęli się ich upadkami i wzlotami. Dlatego to właśnie - ponad wszystko inne - było dla mnie reżyserskim "zmartwieniem".

Scenariusz może być gorszy albo lepszy, ale widzowie by wam nie wybaczyli, gdyby Antoni Kosiba im się nie spodobał. Długo szukaliście aktora do zagrania głównego bohatera?

Powiem szczerze, prawie od samego początku wiedzieliśmy, że w tym filmie pojawi się Leszek Lichota. Znam się z nim od serialu "Odwróceni" sprzed prawie 19 lat i po drodze mieliśmy ze sobą dużo przygód zawodowych. Leszek jest znakomitym wcieleniem profesora Wilczura, nie tylko ze względu na swój oczywisty talent aktorski, ale dlatego, że ma nieprawdopodobną wręcz, organiczną zdolność zjednywania sobie sympatii widza tego nie można nauczyć się w szkole ani na planie filmowym – to taka szamańska cecha. Jego po prostu lubi się już na wejściu. I to była cecha niezbywalna, której wymagaliśmy od postaci Znachora. Nie chcieliśmy postaci Wilczura jakkolwiek unowocześniać dramaturgicznie i szukać w nim znamion antybohatera, których jest teraz pełno w kinie. Chcieliśmy mieć na ekranie dobrego człowieka. I Lechu taki właśnie jest.

Jak wasze wspólne doświadczenia wyniesione z innych planów filmowych zaprocentowały tutaj?

To, że się znamy z wymagających, dużych produkcji, oraz to, że się zawodowo szanujemy i prywatnie lubimy z pewnością pomagało. Lichota jest aktorem uzbrojonym nie tylko w swój talent, warsztat i doświadczenie. To prawdziwe filmowe zwierzę, świadome zadań i rytmu inscenizacji, kompozycji kadru, pozycji kamery czy nawet logistyki i organizacji planu – serio. Takie combo u aktora jest nie do przecenienia na żadnym planie filmowym. Mam nadzieję, że dla Leszka (tak jak dla mnie) ten projekt po wszystkich naszych wspólnych kryminalnych przygodach jest jak haust świeżego, ożywczego powietrza.

Mam wrażenie, że tu nie ma źle wybranego do roli aktora, ale jestem bardzo ciekawa, kogo było najtrudniej obsadzić?

Pracowaliśmy na castingach z Ewą Brodzką, która ma super nosa do ludzi. Dzięki niej na pierwsze próby castingowe do nas przychodziły takie osoby, że już po pierwszym czy drugim przesłuchaniu było wiadomo, kto co zagra. To się udało dzięki Ewie i jej talentowi. Wiem, że do roli Marysi przejrzeliśmy, jak to się teraz nieładnie nazywa, "selftape'y" pewnie ponad 200 dziewczyn. Marysia Kowalska pojawiła się w finałowej sesji już w studio i po prostu pozamiatała.

Założenie było takie, że poza Znachorem w głównych rolach obsadzamy aktorów, którzy nie są powszechnie rozpoznawalni (za to w drugim planie obsadziliśmy się już potężnymi nazwiskami). Chciałem, żeby młodzi aktorzy wnieśli na ekran powiew świeżości, bezpretensjonalności, jakiejś ewidentnej nowości. Dlatego właśnie w tych głównych kluczowych rolach mamy Anię Szymańczyk, Marysię Kowalską, Ignacego Lissa i Łukasza Szczepanowskiego. Przyznam się szczerze, że nikogo z tej czwórki wcześniej nie znałem. Wspólna praca z młodymi, super energetycznymi, głodnymi ekranowych emocji, niezwykle utalentowanymi ludźmi, to była prawdziwa, iście wampiryczna z mojej strony, przyjemność.

A czego wymagałeś od swoich świeżaków na planie?

Prawdy ekranowej, to wszystko. Zdecydowałem się dlatego odmłodzić względem poprzednich części hrabiego Leszka Czyńskiego. Biorąc pod uwagę, że w pierwszym akcie naszej opowieści Marysia była trzy- lub czterolatką, to w części "15 lat później" ma ledwie lat 18-19. Dlatego chciałem zrobić z Leszka ewidentnego młodzieńca, nastolatka niemalże, bo w ten sposób łatwiej było wykreować tę ich mezaliansową, bezkompromisową miłość, która nie wynika z życiowego doświadczenia. To jest miłość oparta na szaleństwie i nadziei. To taka miłość pod wiatr i jeśli widzowie mieli w to uwierzyć, to Leszek musiał być "gówniarzem", głuptasem, z którego dopiero miłość do Marysi czyni odpowiedzialnym mężczyzną.

A Marysia?

Jeśli chodzi o Marysię, to potrzebowałem dziewczyny, która jest w swoich zachowaniach progresywna, wniesie energię i aktywność, która - z całym szacunkiem dla poprzednich wersji - nie że będzie się płonić, bo jaśnie pan hrabia opowiada jakieś anegdotki z polowania. U nas ta sytuacja jest odwrócona. To ona prowokuje Czyńskiego do działania, to ona w nim wzbudza uczucie i to ona wyprowadza go na ludzi. Maria Kowalska stworzyła tu wspaniałą, wielowymiarową, rolę – potrafiła wiarygodnie pokazać w niej sprzeczne, wydawałoby się cechy osobowości – dziewczęcy urok, skromność, empatię dla ludzi, jaki przebojowość, upór i hart ducha. Jest kobietą delikatną i śliną jednocześnie. Lepiej nie mogliśmy roli Marysi obsadzić.

Mam wrażenie, że Kosiby jest nawet mniej niż Marysi.

Nie liczyłem, ale nie wydaje mi się. Biorąc pod uwagę cały akt pierwszy to chyba jednak Wilczura / Kosiby jest na ekranie więcej. Ale faktem jest, że w naszej adaptacji zdecydowaliśmy się na narrację tandemową. żeby nakręcić ludzkie oczekiwanie: czy się ojciec z córką zejdą, czy im los da to szczęście. Postanowiliśmy jednak opowiadać o Marysi w większym wymiarze tak jak w powieści. Obok Wilczura to Marysia jest pełnoprawną główną bohaterką. W takiej konstrukcji opowiadania, w której poznajemy obie strony straconej miłości silniej działa jej odnalezienie w finale – przynajmniej taką mamy nadzieję, ocenę pozostawmy widzom.

Muszę też oczywiście zapytać o Artura Barcisia, który pojawił się w tamtym "Znachorze" i tym waszym. Rozmawialiście o filmie Hoffmana?

Szczerze, nie przypominam sobie, abyśmy z Arturem jakoś specjalnie rozwodzili się nad przeszłością. Dowiedziałem się tylko, że tamten "Znachor" był jego filmowym debiutem! Jestem przeszczęśliwy, że Artur Barciś u nas zagrał. Dzięki temu mieliśmy okazję pokłonić się z szacunkiem tradycji polskiego kina. Jego rola to mój osobisty intertekstualny dialożek z wersją hoffmanowską. Lubię takie symboliczne klamry i myślę, że ten rodzaj przebijania czwartej ściany to smaczny kąsek dla starych i nowych widzów.

Bardzo mocno trzymaliście się scenariusza czy mieliście przyzwolenie na to, żeby czasem odejść od tekstu i np. coś od siebie dodać?

Scenariusz był bardzo fajnie i mądrze skonstruowany. Zapewniał nam zarzewie melodramatycznych perypetii, ale musieliśmy sprawdzić już w akcji, co zrobią z tym aktorzy, operator i ja przy okazji. Na planie filmowiec musi być jak surfer - dostrzegając z nagła wzbierającą falę, stara się na nią wskoczyć i płynąć w zgodzie z jej rytmem i długością. Mieliśmy bardzo duże zrozumienie ze strony naszej producentki, Magdy Szwedkowicz, która naprawdę na każdym etapie, mimo wagi całego przedsięwzięcia, pozwalała nam wszystkim czuć się pełnoprawnymi twórcami. Dlatego nie obawialiśmy się rozmaitych, często głębszych i bardziej zaawansowanych improwizacji. Tak powstało kilka scen nieprzewidzianych w scenariuszu. Takie pomysły wynikały często z propozycji aktorów. To oni, jak zawsze, najlepiej znali swoje postaci i bardzo celnie wyczuwali, kiedy ich rolom brakuje, jakiegoś kamyczka, który uzupełniłby całą mozaikę.

Zostały w filmie?

Oczywiście, że tak. Przy czym muszę tu pochwalić scenariusz, robotę ekipy i całą logikę produkcji: niemal wszystko, co nakręciliśmy, weszło do montażu. Wyleciały dosłownie tylko dwie sceny - jedna dramaturgicznie zaburzała stopniowanie emocji, druga nie do końca wyszła inscenizacyjnie. To wszystko, świadczy o tym jak bardzo byliśmy przygotowani, kompetentni i jak bardzo całe przedsięwzięcie było mądrze przemyślane i zaplanowane.

Zdradź mi zatem, ile trwały przygotowania do stworzenia tego filmu? Mam wrażenie, że to się działo w jakiejś absolutnej tajemnicy.

Dla mnie to był rok przygotowań do właściwych zdjęć, które w sumie trwały 44 dni. Przed głównym planem letnim mieliśmy tydzień zdjęć uciekających. To były zimowe sekwencje aktu pierwszego, kiedy Antoni Kosiba jest jeszcze Wilczurem. Co okazało się bardzo fajnym i korzystnym rozwiązaniem, bo mogliśmy sobie ten materiał zmontować i sprawdzić, czy idziemy w dobrą stronę. Czy ta nasza poetyka klasycznego, szerokiego i filmowego opowiadania ma sens. Okazało się, że tak. Po zimowych zdjęciach mieliśmy jeszcze pół roku na to, żeby się bardzo solidnie przygotować do reszty produkcji. Znaleźliśmy konsultantów dosłownie od wszystkiego: historyków medycyny, znawców motoryzacji, zoologów, warsawianistów, językoznawców od jidysz i tak dalej. Upierałem się też, że Lechu nie może grać z przyklejoną brodą i przedłużonymi sztucznie włosami. To pół roku pozwoliło nam poczekać, aż naturalnie zarośnie i przy okazji zrzuci parę kilo.

Bardzo słuszna decyzja.

Często się powołuję na jednego z moich ulubionych reżyserów, Sidneya Lumeta [wyreżyserował m.in. "12 gniewnych ludzi" i "Pieskie popołudnie" - przyp. red.], który napisał książeczkę o reżyserii filmowej, taki quasi podręcznik. Zaczyna ją od takiej anegdoty, o tym, jak spotkał Akirę Kurosawę [ikoniczny japoński reżyser, słynny m.in. z "Rashomona", "Siedmiu samurajów" czy "Tronu we krwi" - przyp. red.] na jakimś festiwalu i składał mu hołdy: Mistrzu, jak to otwierające ujęcie wspaniale wygląda w - bodajże - "Ran". Na co mu Kurosawa odpowiada: To nie jest żadna moja zasługa, bo jakbym się ustawił z kamerą pięć stopni w lewo, to bym miał fabrykę Sony, a pięć stopni w prawo jakieś śmieciowisko. Więc myśmy to pięć stopni w jedną albo drugą stronę mieliśmy wyliczone naprawdę dużo wcześniej. Dzięki temu mogliśmy precyzyjnie zadbać o "production value" drugiego planu i zmaksymalizować jego gęstość oraz wiarygodność.

A kto był najbardziej niesforny na planie i najbardziej się przy tym bawił?

Kiedy moja żona dowiedziała się, że zabieram się za reżyserię "Znachora", spanikowała. Uznała, że moje stresy i nerwy przynoszone z poprzednich planów filmowych osiągną tym razem - z racji na kaliber projektu - rozmiary apokaliptyczne. W trakcie zdjęć wyznała zaskoczona, że mnie nie poznaje. Zapytała: "Co oni ci tam zrobili? Ty jesteś szczęśliwym człowiekiem!". Rzeczywiście – chyba jak nigdy - do pracy chodziłem z przyjemnością i poczuciem ogromnej frajdy. Mogę zatem zaryzykować stwierdzenie, że to ja się najlepiej bawiłem na planie. Natomiast pewnym jest, że najbardziej niesforne były zwierzęta, które gęsto pojawiają się w większości ujęć plenerowych naszego filmu.

Chciałabym jednak wiedzieć, co was tam najbardziej zaskoczyło. Poza tym, że wszyscy byli szczęśliwi i zajarani pracą?

No wiem - słabo to brzmi, że byliśmy szczęśliwi i entuzjastyczni". Owszem parę razy się zepsuł któryś z zabytkowych samochodów, wiadomo, ale to nie było nic, co zaważyło na produkcji, albo postawiło nas na skraju jakiejś przepaści produkcyjnej czy artystycznej. Wszystko hulało, jak należy. Ogromna w tym zasługa Sylwii Rajdaszki i Ewy Jastrzębskiej, które bardzo mądrze i zmyślnie projektowały budżet i całą logistykę wydarzenia. Dzięki temu mogłem na planie zajmować się tylko tym, czym powinien zajmować się reżyser – ustawieniem inscenizacji i rozmową z aktorami - a rzadko kiedy mam taki komfort. Ale rzeczywiście noszę teraz w sobie rodzaj rozczarowania, że z planu tak wielkiej produkcji nie wyniosłem żadnych martyrologicznych anegdot filmowca.

Więcej o: