Asia: Najnowsza produkcja Wesa Andersona "Zdumiewająca historia Henry'ego Sugara", podobnie jak "Fantastyczny Pan Lis" z 2009 roku opiera się na tekście Roalda Dahla. Autor pewnie najbardziej wszystkim znany z powieści "Charlie i fabryka czekolady" reprezentuje moim zdaniem najlepsze z możliwych podejść do literatury dla dzieci. Traktuje młodych czytelników poważnie, oferuje im magiczny świat, ale niepozbawiony problemów, strachu i cierpienia. Dahl pomaga te emocje zrozumieć i oswoić. I co ważne - nie idealizuje dorosłych. Pokazuje, że nie każda dorosła osoba zasługuje na bycie autorytetem, obnaża okrucieństwo świata, któremu przyglądają się dzieci. Dlatego też ekranizacje takich historii mogą trafić nie tylko do najmłodszych.
Justyna: A Wes Anderson w wywiadzie towarzyszącym premierze "Zdumiewającej historii" opowiadał, że zekranizować tę historię Dahla chciał już od 20 lat, kiedy to odwiedził rodzinny dom pisarza. Ale nie miał wtedy pomysłu, jak to zrobić, bo w twórczości autora pociąga go nie tylko treść fabuły, ale także sposób, w jaki została opowiedziana. Chciał więc przedstawić ciekawą historię i jednocześnie zachować maksymalną wierność oryginalnej narracji.
Asia: Co mu się świetnie udało pod wieloma względami, np. przez dbałość o szczegóły jak, chociażby kolor pidżamy bohatera. Niby nic, ale ja się uśmiechnęłam. No i film zdecydowanie ma dynamikę prozy, ale zamkniętą w konwencji teatralnej, jednak niedramatycznej. Nie mamy tutaj dialogów, postacie opisują słowami ton własnego głosu, nastroje, emocje, wplatają didaskalia. Na naszych oczach zmienia się scenografia i charakteryzacja aktorów. To nawet nie jest łamanie czwartej ściany, tutaj ściana między widzem, a artystami zdaje się zupełnie nie istnieć.
Justyna: Bo Anderson wymyślił, że zrobi coś w kształcie teatru telewizji z narracją szkatułkową, w której główny "opowiadacz" snuje gawędę o bohaterze, który czyta czyjąś opowieść o jeszcze innej postaci. To formalnie więc taki "Pamiętnik znaleziony w Saragossie", tylko zdecydowanie krótszy. I chwała panu, bo dłużej się tej konwencji wytrzymać nie da. Przyznam, że gdy przeczytałam, że napisałaś "tego nie da się oglądać", odezwał się mój wewnętrzny chochlik, który koniecznie musiał sprawdzić, dlaczego ktoś, kto tak kocha Benedicta Cumberbatcha, jak Ty, jest tak bezlitosny dla jego nowego projektu. Włączyłam, obejrzałam tych 39 minut ładnych dla oka obrazków i wszystko zrozumiałam.
Asia: Bo ten film Benedicta Cumberbatcha bardzo ogranicza, a mnie jako oddaną fankę - boli to w serduszko. Uważam, że Benek jest najlepszym aktorem nie tylko swojego pokolenia, ale też jednym z najlepszych, którzy zdarzyli się kinu i nie zapraszam do dyskusji. Śmiało mogę powiedzieć, że jego rolom zawdzięczam swoją rosnącą fascynację kinem, której lata w sobie nie miałam. To człowiek, który potrafi wycisnąć z siebie niesamowite rzeczy. Umie zagrać samym głosem, samym ciałem, miną, gestem. Tutaj poza zaledwie kilkoma sekundami po prostu recytował treść książki niczym robot. Jest tu pomysł, jest tu niepodrabialny styl reżysera, ale czy to służy opowieści? Gdybym nie znała tekstu źródłowego, mam wrażenie, że niewiele bym wyniosła z tej historii.
Justyna: Przyznam się, że opowiadania nie czytałam i bardzo szybko poczułam się znużona, tym co się dzieje na ekranie. Konwencja jest dla widza nieanglojęzycznego hermetyczna, żeby nie powiedzieć, że toporna. A ja naprawdę lubię estetykę i storytelling Andersona, w jakiś sposób chwyta mnie za serce to, jak kreuje w swoich filmach świat.
Asia: Zawsze miałam wrażenie, że bohaterowie filmów Andersona mówią w taki sposób, że ich słowa łatwiej by mi się czytało, niż ich słuchało. To przecież kompletnie inna dynamika, ale Anderson najwyraźniej poszedł tym razem o krok dalej i dał nam 200 procent Andersona w Andersonie.
Justyna: Biorąc pod uwagę formułę "Asteroid City" [akcja filmu rozgrywa się w ramach teatralnego przedstawienia], zaczynam podejrzewać, że Wes, zamiast kręcić filmy w teatralnej formie, może po prostu powinien wyreżyserować jakąś sztukę? Może chłopak na to nie wpadł czy coś.
Asia: Myślę, że wszyscy by na tym zyskali, bo niestety poza genialnym "Grand Budapest Hotel", reszta filmów reżysera zdaje mi się być przerostem formy nad treścią. Jednak warto tutaj podkreślić, że formy w wielu aspektach doskonałej. Wizualnie Anderson jest mistrzem precyzji, kolorów, kadrów. Jego umiejętność wywoływania emocji wyłącznie za pomocą użycia barw czy perfekcyjnej symetrii jest niebywała i imponująca. Doceniam tradycyjny format, który to wszystko jeszcze bardziej spaja, podkreśla, systematyzuje, ale dla mnie to za mało. Szczególnie w przypadku historii Henry’ego Sugara, która na filmowej adaptacji traci. Na papierze opowieść wciąga bez reszty, na ekranie - męczy.
Justyna: Nie pomaga fakt, że niemal wszyscy w "Niesamowitej historii" wydają się recytować swoje kwestie na czas. Oni w większości nie przejawiają żadnych emocji i to też niesamowicie człowieka męczy. Przy całej mojej miłości i sympatii dla Ralpha Finnesa, Benedicta Cumberbatcha i Bena Kingsleya, muszę wyznać, że ciężko było mi ich w tej aranżacji przetrawić. A naprawdę teatr telewizji całkiem lubię.
Asia: Ja z kolei za teatrem nie przepadam. Jednak, co ciekawe, mam odczucie, że w polskim teatrze aktorzy często się "zagrywają", w teatrze Andersona, jak już wspomniałaś - są wypruci z emocji. Tak źle i tak niedobrze.
Justyna: Najlepiej poradził sobie w tym Kingsley, który zachował jednak jakąś lekkość i oddech w narracji, ale z kolei Dev Patel walił kwestiami, jak z armaty. To zwyczajnie wykańczające. Jak ja mam się napawać pięknem języka i narracji, kiedy aktor ma kamienną twarz i ledwo robi przerwy na oddech? Zabawa konwencją i wchodzenie na metapoziom to jedno, ale forma nie powinna przysłaniać przekazu.
Asia: Innego zdania niż nasze byli krytycy, którzy widzieli film w Cannes. Ze względu na Cumberbatcha w obsadzie odliczałam DNI do premiery, a stronę na Rotten Tomatoes odświeżałam przynajmniej raz dziennie i z tego co pamiętam, tuż po premierze produkcja odnotowała 100 procent w skali świeżości. Dzisiaj ocena spadła do 98 procent od krytyków i 85 od widzów. I ja naprawdę bardzo bym chciała reagować równie entuzjastycznie i oglądać ten film trzy razy dziennie (liczyłam, że tak będzie!), ale niestety nie potrafię.
Justyna: Zaczynam podejrzewać, że jednak polska szkoła teatralna i polscy aktorzy nas rozbestwili, bo zasadniczo przez nich oczekuję teraz żywych emocji nawet w przypadku takich zabaw formalnych. Tego czegoś, co poza ładnymi dekoracjami, kostiumami i kadrami będzie nas uwodzić i urzekać. Serio, nie wydaje mi się, żeby nasze wspólne rozczarowanie było tylko kwestią bariery językowej i osadzenia w innym kręgu kulturowym. Wszyscy przecież wiemy, że istnieje uniwersalny zestaw środków wyrazu, którymi aktorzy i filmowcy mogą widzów porywać bez wypowiedzenia choćby jednego słowa.
Asia: Pewnie masz rację. Na koniec trzeba jeszcze oddać Andersonowi, że stanął przed wcale nie tak łatwym, jak się zdaje zadaniem. Ekranizacja historii dla dzieci brzmi, jak coś wdzięcznego do przenoszenia na ekran, jednak zdawkowe informacje o jej bohaterach w prozie Dahla utrudniają ich kreacje. Na papierze łatwo zająć czytelnika barwnym opisem, wartką akcją, jednak w formie gadających głów, którą wybrał reżyser, żebyśmy faktycznie chcieli tych głów słuchać, musimy znać ich historię i motywację. Tego tu zabrakło. Ja z Cumberbatchów w piątki leżących w wannie, wybieram zdecydowanie tego z serialu "Patrick Melrose". Kto wie, ten wie. A teraz zaczynam odliczanie do soboty, wówczas na Netfliksa trafi kolejne dzieło Andersona z filmowym Doktorem Strangem w roli głównej, które zapowiada się bardziej obiecująco lub po prostu obniżyłam swój próg oczekiwań.
Benedict Cumberbatch w filmie 'Zdumiewająca historia Henry'ego Sugara' Netflix / materiały promocyjne
Dostępna od 27 września na platformie Netflix produkcja "Zdumiewająca historia Henry'ego Sugara" to ekranizacja popularnego opowiadania Roalda Dahla. Autor słynie m.in. z takich kultowych już w anglosaskich kręgu kulturowym książek dla dzieci jak "Charlie i fabryka czekolady", "Matylda", "Wiedźmy" czy "Wspaniały pan Lis" - każda z nich doczekała się hollywoodzkiej adaptacji. Najnowsza realizacja Wesa Andersona opowiada o bogaczu, który dowiaduje się o istnieniu człowieka z wyjątkowym talentem. Dzięki tajnikom jogi posiadł zdolność widzenia bez użycia oczu. Bogacz postanawia opanować tę sztukę, by dzięki niej oszukiwać w grach hazardowych.
Już w sobotę 30 września na Netfliksa trafi kolejna filmowa interpretacja opowiadania Roalda Dahla. Tym razem Wes Anderson pochyli się nad historią zatytułowana "Trucizna" o mężczyźnie, który odkrywa, że w jego łóżku śpi jadowity wąż. Krótka zapowiedź obrazu prezentuje się obiecująco.