Miniserial "W niemieckim domu" opowiada historię młodej Niemki, Evy Bruhn, która o tym, czym był Holokaust i co naprawdę działo się w obozie koncentracyjnym Auschwitz, dowiaduje się dopiero, kiedy przez przypadek zostaje zatrudniona jako biegła tłumaczka podczas drugiego procesu oświęcimskiego we Frankfurcie. Fabuła serialu opiera się na powieści pisarki Annette Hess o tym samym tytule, która została przetłumaczona na ponad 30 języków. Autorka nie ukrywa, że główną bohaterkę wzorowała na prawdziwych postaciach - w tym na własnej matce. Hess była także scenarzystką i showrunnerką serialu dostępnego od 15 listopada na platformie Disney+. Część zdjęć kręcona była w Polsce, a w obsadzie znalazł się m.in. Piotr Głowacki, który porozmawiał z nami o tej produkcji.
Piotr Głowacki: Ten serial zajmuje się rozliczeniem. To oczywiste, kiedy się przeczyta nawet sam opis: główna bohaterka dojrzewa w powojennych Niemczech. Nie pamięta wojny, wychowuje się już w innych warunkach. Kiedy wchodzi w dorosłość, to razem z nią jakaś część społeczeństwa dojrzewa do dylematu: podejmuje się rozliczania przeszłości. To, że samo Auschwitz nie jest tu tematem, a relacje ludzi należących do społeczeństwa, które się do niego przyczyniło, sprawia, że to uniwersalny temat. Dotyczy tak naprawdę każdej społeczności - żadna przecież nie jest święta.
Najciekawsze dla mnie w postaci świadka Jana Habudy było to, że są w tym człowieku dwa wektory. Jeden mówi mu: "Trzeba jechać tam, żeby opowiedzieć". Potem pojawia się rozczarowanie. W trakcie procesu widzi, że to, co ma do powiedzenia, trafia na nieprzyjazny grunt. On czuje, że ta sądowa machina, która została tam uruchomiona, nie jest - przynajmniej w momencie jego zeznań - po jego stronie. Mój fragment wymagał, żebym opowiedział o tym, ile odwagi potrzeba było, żeby pojechać na proces, do Niemiec, a także o tym, ile goryczy pojawia się w momencie, kiedy na skutek wydarzeń na sali sądowej wiara w sprawiedliwość zostaje zachwiana. Jego historia w życiu głównej bohaterki to jest pierwsze zderzenie z nieznaną jej wcześniej rzeczywistością. Ktoś mówi jej wprost, że to, co się działo podczas wojny, to kwestia jak najbardziej indywidualnego doświadczenia. Pokazuje jej, jak wiele zależy od relacji rodzic-dziecko, a teraz też od jej postawy. Dzięki niemu widzi, że to ty decydujesz o tym, czy w czymś bierzesz udział, czy nie i w jaki sposób.
Dużo czerpałem z doświadczenia, które zdobyłem podczas przygotowań do "Mistrza". Jest to w pewnym sensie kontynuacja tamtego dylematu czy też jego czasowa wariacja. To, co sobie wtedy wypracowałem, mocno teraz procentowało. Już miałem bardzo rozbudowaną bibliotekę wspomnień, więc nie musiałem teraz szczególnie pozyskiwać nowych obrazów, a tylko wybierać te, które pasują do opowieści tego konkretnego świadka. Specyficzne tutaj było jednak zainteresowanie się samymi procesami oświęcimskimi, tym, jak przebiegały, na poziomie prawa i pamięci.
Tak się składa, że połączyło się tu kilka moich pasji. Zawsze interesowałem się historią, a do tego przed Akademią Teatralną studiowałem również prawo. Prawo jest bardzo ciekawym zjawiskiem, bo ma niezwykle trudną relację ze sprawiedliwością. Żeby być praworządnym, trzeba przeprowadzić proces przez specyficzny system zamknięty, a werdykt finalnie może wcale nie wydać się nam sprawiedliwy - przynajmniej w stosunku do naszych oczekiwań.
Zainteresowało mnie w tych procesach frankfurckich to np. że wyroki, które w nich zapadły, uznawane są za niezbyt ostre, a wręcz za zbyt słabe. Jeśli je porównać z wyrokiem pierwszego procesu oświęcimskiego w Krakowie po wojnie w 1947 roku, to widać coś zastanawiającego. W Krakowie sądzono podobną co we Frankfurcie liczbę osób. Różnica była taka, że w Niemczech, co oczywiste po wojnie, nie mogło być kary śmierci zamienionej w kodeksie na dożywocie, a wyrokiem Trybunału w Małopolsce kilkanaście osób powieszono. Przy tym były też osoby skazane na ledwie kilkuletnie wyroki, a jedną wręcz uniewinniono. Sądowa machina, żeby budować poczucie sprawiedliwości, musi być przede wszystkim powolna, ociężała i skrupulatna. To też jest ciekawe w tym serialu, że widzimy sytuacje, które na pierwszy rzut oka wydają się nam niesprawiedliwe, a są takie, bo tak nakazuje rytm prawa.
Wszystkie role, które formalnie nie są pierwszoplanowe, dla aktora zawsze są pierwszoplanowe. Ale są funkcjonalne wobec głównej postaci czy fabuły. W trakcie pracy dochodzimy do takiego momentu, żeby pokazać, jakie ten konkretny bohater ma zadanie w kontekście całości. Proszę pamiętać, że w serialu pojawia się kilka różnych epizodów świadków, więc twórczynie chciały w nich pokazać różne ludzkie postawy. To jest jednak fikcja, skomponowany na potrzeby określonego zagadnienia; obraz, który ma dać widzowi jakąś pulę pytań. Akurat moja postać pojawia się w momencie, gdy chcemy pokazać pierwsze w toku tego procesu przesłuchanie człowieka, który specjalnie w tym celu przyjeżdża do Niemiec. Zależało mi, żeby mój bohater był jak najbardziej rzeczowy, bo przez tę rzeczowość próbuje wybronić się przed eskalacją emocji. Ważne były dla mnie kwestie takie jak jego honor osobisty, godność. Troska o to wyraża się w jego sposobie mówienia, stawiania kroków, przekraczania drzwi etc. On ma świadomość tego, że kiedy jest się w sądzie, to jego zeznania nie mogą być emocjonalnym stanowiskiem, on oczekuje, że siłę ma dać mu sam sąd. Kiedy się okazuje, że tego nie robi, wtedy wykonuje w tej sytuacji odwrót.
Za każdym razem, czegokolwiek bym nie robił i jakiegokolwiek tematu nie dotykał, to przede wszystkim wierzę, że sztuka filmowa ma za cel uzmysłowienie, sprowokowanie pojedynczego widza lub widzki do pomyślenia o tym, że perspektywa jest indywidualna. To "my" jest mylące. "My" jest narzędziem populizmu w rękach polityków i nie służy stwierdzeniu faktów, tylko wytworzeniu jakiejś fikcji, fałszywego poczucia współodpowiedzialności lub bohaterstwa. A kiedy "coś" się dzieje, przechodzi jednocześnie do historii, jest to suma pojedynczych aktów, pojedynczych żyć i spojrzeń.
Jeśli chodzi o podejście do tematu ludzi, którzy nie wiedzieli o Auschwitz czy Holokauście - przeżyłem to 20 lat temu pracując przez dwa miesiące z Rene Polleschem**, który jest z rocznika 1962. Dużo wtedy o tym rozmawialiśmy i dzielił się swoim doświadczeniem. Akurat było świeżo po filmach "Sophie Scholl - ostatnie dni"*** i "Upadek" o Hitlerze w bunkrze. Rene czuł się wtedy zdradzony przez niemieckie kino. Uważał, że zarówno jego indywidualna praca, jak i całego pokolenia, ich proces dochodzenia do wiedzy i prawdy, porzucenia rodziny, wyprowadzenia się z domu, zaczęcia własnego życia, została po prostu zużyta na rzecz robienia pieniędzy. Mało tego, bo jeszcze do tworzenia fałszywego wizerunku, że np. wszyscy Niemcy byli Sophie Scholl. Albo pokazywania ludzkiej twarzy Hitlera. Bo właśnie to dostajemy, oglądając Hitlera, nad którym się zastanawiamy, co on myśli, jak się czuje, jak się męczy, kiedy ta ręka mu drży, prawda?
To jest też bardzo ciekawe, że kultura bardzo jasno zobaczyła, czym jest ten filmowy Hitler z "Upadku" i uczyniła z niego jeden z najbardziej znanych memów na świecie****, do którego dopisuje się każdy możliwy tekst. Widać, że struktura filmowa zwyciężyła tam nad historią, i że jest właśnie przez to memiczna.
Wtedy w tamtych rozmowach z Rene doświadczyłem perspektywy człowieka, który urodził się w 62. roku i który nagle się zorientował w wieku lat 14 co się wcześniej działo i że ludzie, z którymi siedzi przy stole, byli członkami partii nazistowskiej. I to tylko dlatego, że zaczął czytać książki po angielsku. Myślę, że dobrze by było gdyby w Polsce wybrzmiało, to co on musiał przeżyć i jakie w związku z tym decyzje podjął. Bo zrobił z tym dużo: odszedł od tego, co zastał, poszedł w stronę lewicy, sztuki, internacjonalizmu, odrzucenia narodu. Uważam, że dobrze byłoby, gdyby to, jaką pracę wykonali też inni ludzie z tamtego pokolenia, zostało u nas zauważone. Warto mieć świadomość tego, że po pierwsze, bycie potomkiem nazisty nie jest przyjemną rzeczą, a po drugie, że można być potomkiem nazisty również w tym kraju.
*"Mistrz" - film z 2021 roku opowiadający historię boksera Tadeusza "Teddy'go" Pietrzykowskiego. Przed wojną boksował w Legii w wadze koguciej, jako więzień nr 77 w Auschwitz walczył na ringu o chleb i o życie.
** René Pollesch - niemiecki pisarz i dramaturg, uznawany za jednego z najwybitniejszych reprezentantów teatru postdramatycznego. Jego przedstawienia odchodzą od klasycznych form teatralnych i często stanowią dokładną analizę mechanizmów socjopolitycznych i ekonomicznych, które mają gruntowny wpływ na życie współczesnych ludzi. Pollesch jest też autorem tekstów scenicznych, w których wyraża ostre poglądy polityczne i krytykuje współczesność z wykorzystaniem myśli filozofów takich Jean Baudrillard czy Giorgio Agamben. "Do jego teatru wyjątkowo dobrze pasuje teoria symulakrów czy głoszenie konieczności profanacji idoli zmanipulowanego społeczeństwa konsumpcyjnego" - czytamy na stronie warszawskiego Teatru Rozmaitości, w którym też Pollesch wyreżyserował autorskie spektakle: "Ragazzo dell’Europa", "Jackson Pollesch" i "Kalifornia/Grace Slick".
***Sophie Scholl - studentka filozofii, członkini walczącego przeciw nazistowskiemu reżimowi ruchu oporu Biała Róża. Od 1942 roku razem z bratem Hansem Schollem i kolegą Christophem Probstem drukowali m.in. ulotki nawołujące rodaków do oporu, potępiali też zbrodnie nazistów na Żydach i Polakach. Cała trójka została w pokazowym procesie skazana na karę śmierci za obrazę Adolfa Hitlera, sabotaż, defetyzm i działania mające obniżyć zdolności obronne Niemiec. Zostali zgilotynowani w Monachium 22 lutego 1943 roku, a po latach uznano ich za symbol "innych, lepszych Niemiec".
**** Mowa o przemontowanych scenach z napadami szału Hitlera z filmu "Upadek". Seria "Hitler dowiaduje się o…" w prześmiewczy sposób podejmuje w podłożonych napisach różne tematy takie jak np. pożar w jednej z najpopularniejszych warszawskich klubokawiarni czy geopolityczne sukcesy Polski. Motyw w naszym kraju stał się sławny dzięki montażowi wykonanemu przez Taco Hemingwaya nim ten był jeszcze sławnym raperem https://www.youtube.com/watch?v=j3guCQt6AN0