Piosenki to przede wszystkim emocje. Dowodów nie trzeba szukać daleko: wystarczy włączyć radio czy jakikolwiek serwis streamingowy. Każdy utwór to tak naprawdę cały konglomerat najróżniejszych uczuć, zamienionych na różne sposoby w nuty, dźwięki, słowa.
Muzyka od zawsze była przekaźnikiem i katalizatorem emocji. Jej twórcy wykorzystują tę moc. Pisane i wykonywane przez nich piosenki przekazują uczucia, których poszukują słuchacze. Na emocjach buduje się popularność danego wykonawcy. Tworzą się wręcz osobne gatunki, oparte właśnie na tym, do jakich uczuć odnosi się nastrój i tekst piosenki. Trzy najważniejsze z nich to "love songs", "break-up songs" i "feel-good songs".
Te piosenki, w których najlepiej udawało się zawrzeć mocne uczucia, na dobre wchodziły do kulturowego kanonu: nie dość, że pobudzały emocje kolejnych pokoleń, na dodatek powracały w kolejnych odsłonach i odświeżonej formie. Młodzi muzycy nagrywają je na nowo, tworząc swego rodzaju "tribute to", będący ukłonem wobec wykonawców oryginalnych wersji. Emocje pozostają takie same, zmieniają się tylko sposoby dokonywania nagrań, technologie i inne drobiazgi.
Światowa scena muzyczna zna ten proces od lat i od lat przynosi on bardzo ciekawe, lubiane przez słuchaczy efekty. Są zespoły, których nagrania powracają nieustannie, bo emocje, które w nich tkwią są bardzo silne i łatwe do zidentyfikowania. Tak jest choćby z piosenkami zespołu Queen - słuchacze kochają je od lat, więc nic dziwnego, że powracają w kolejnych wersjach, w kolejnych wykonaniach, w kolejnych odsłonach. Innym "evergreenem" jest stylistyka emocjonalnych ballad z lat 60-tych, do których także chętnie powracają współcześni twórcy - świetnym przykładem jest choćby amerykańska wokalistka Lana Del Rey, której cała twórczość jest w jakimś sensie trochę uwspółcześnionym sposobem budzenia emocji zawartych w piosenkach sprzed lat. Najbardziej wyrazistym przykładem jest zaś jej wersja klasycznej piosenki "Blue Velvet".
Na rodzimej scenie świetnym przykładem tego, jak starsza muzyka powraca wywołując dawne emocje u zupełnie współczesnych słuchaczy jest przygotowany kilka lat temu międzypokoleniowy projekt, w ramach którego muzycy grupy Mitch&Mitch przypomnieli piosenki Zbigniewa Wodeckiego. Przyjęcie przez publiczność było znakomite. Innym dowodem na to, że rodzimi artyści potrafią skutecznie pobudzać emocje tkwiące w utworach wcześniejszych mistrzów jest przypominanie piosenek Toma Waitsa przez Kazika Staszewskiego.
"Love songs" to gatunek, który ma bardzo długą historię. Ma też swoich mistrzów, klasyków, epigonów i rewolucjonistów. Ale przede wszystkim ma bardzo typową strukturę i nastrój, natychmiast rozpoznawalne przez wszystkich. Radość jest tu doprawiona lekko kroplą melancholii, melodyjność łączy się z szybkim tempem i przebojowością. Ale najważniejsze są tu teksty, będące gorącymi wyznaniami miłości - pełne tych wszystkich niezbędnych określeń, na czele z angielskim słowem "baby", które jest najpopularniejszą formą zwracania się do ukochanej osoby.
Pełna lista tego typu utworów liczyć musiałaby dziś wiele setek tysięcy pozycji i nawet wskazanie tych najważniejszych i najbardziej popularnych nie jest łatwe. Co więcej, "love songs" niekoniecznie dotyczyć muszą miłości między dwojgiem ludzi, mogą to być także piosenki dotyczące miłości w zupełnie innych postaciach. Dwa przykłady, będące jednocześnie nietypowymi piosenkami miłosnymi i formami oddania hołdu dawnym mistrzom, to "Bóg" i "Sen o Warszawie". Pierwszą z tych piosenek, niezwykłe wyznanie miłości do tytułowego boga, które w oryginale wykonywał zespół T.Love przypomniał bardzo niedawno jeden z bohaterów koncertów z cyklu Męskie Granie z poprzednich lat, Dawid Podsiadło. Stołeczny skład hip hopowy Warszaffski Deszcz już kilka lat temu nadał nowe oblicze słynnemu "Snowi o Warszawie" Czesława Niemena - wyznaniu głębokiej miłości nie do osoby, ale do miasta.
Specyficzną formą "love song", swoistym podgatunkiem w tej niezwykłej kategorii, są "break-up songs", czyli te piosenki miłosne, które opowiadają o końcu miłości i o złamanym z tego powodu sercu. Ze zrozumiałych względów mają one zupełnie inny, o wiele bardziej nastrojowy charakter. To zwykle liryczne ballady, utrzymane w wolnym tempie i bardzo mocno nasączone melancholią.
Ich teksty mogą opowiadać o całej gamie nastrojów: od rozpaczy z powodu rozstania i tęsknoty za dawną czy nieodwzajemnioną miłością, przez wściekłość na zdradzającego kochanka, aż do oskarżania samego siebie o nieuwagę i nie dbanie o ukochaną osobę i o jej miłość.
Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów "break up-song", a jednocześnie - "tribute to" na polskiej scenie ostatnich miesięcy, jest pomysł Brodki na przypomnienie przepięknej piosenki Agnieszki Osieckiej "Kto tam u ciebie jest?" - kilka lat wcześniej wykonywała ją zresztą także Katarzyna Nosowska.
Inną, bardzo swoistą, nietypową i oryginalną "break up-song" jest "Podobny" w wykonaniu Piotra Zioły - utwór ze znakomitym tekstem Gaby Kulki. To pełna mocnych emocji opowieść o kimś, kto został odrzucony, bo nie spełniał wymagań drugiej osoby w związku, był tylko "podobny" do kogoś, kogo tak naprawdę szukała.
Kolejną ważną kategorią piosenek niosących wyraziste i jasno wyrażone emocje są te, w których autor czy wykonawca dzieli się ze słuchaczami swoją radością, szczęściem, a czasem beztroską. Z każdej nuty klasycznych "feel-good songs" zdają się wybuchać wszystkie pozytywne emocje: radość, beztroska, dobra zabawa. I znów odwołać się można do Brodki i jej utworu sprzed kilku lat - "Dancing Shoes", pogodna nad wyraz piosenka o pełnej pozytywnych emocji imprezie, dość dobrze pokazuje istotę tego typu twórczości. Czy to w swej podstawowej wersji, czy w słynniejszym od niej samej remiksie przygotowanym przez członków zespołu Kamp!, jest dynamiczna, pełna energii i nieskrępowanej niczym radości - dokładnie tak, jak powinna brzmieć i jakie emocje powinna wywoływać klasyczna "feel-good song".
Oto inny prosty i bardzo znaczący przykład: piosenka promująca najnowszą edycję trasy koncertowej Męskie Granie, utwór "Nieboskłon", który wspólnie wykonuje trójka cenionych polskich wokalistów: Monika Brodka, Tomasz Organek i Piotr Rogucki. Przecież te niemal cztery minuty to prawdziwy kalejdoskop mocnych uczuć. Ileż tu najróżniejszych emocjonalnych odcieni i niuansów! Bojowy Organek, krzyczący o odwadze, bezczelności, przekraczaniu granic, nieco bardziej stonowany Rogucki, śpiewający o odpowiedzialności za swoje działania i lęku przed konfrontacją, Brodka w delikatny sposób wypowiadająca słowa o poszukiwaniu szczęścia i ucieczce do lepszego życia. Ta piosenka to żywy dowód na to, jak wiele najróżniejszych emocji można umieścić między nutami.
Przykłady tego typu kompozycji można mnożyć do woli. Jest wśród nich wiele utworów oryginalnych, ale i wiele takich, które można zaliczyć do kategorii "tribute to". Najlepszym z nich jest iście nieśmiertelna piosenka o "kwiatach we włosach", czyli "San Francisco" autorstwa Johna Phillipsa, wykonywana przez Scotta McKenziego - już w czasach kiedy powstała była nosicielką wielu bardzo pozytywnych emocji, nic więc dziwnego, że powraca nieustannie w różnych wersjach - ostatnio w tanecznej, elektronicznej, zabawowej, przygotowanej przez kolektyw Global Deejays.
Muzyka znakomicie nadaje się do tego, żeby generować i podbijać emocje. Twórcy wszystkich pokoleń wiedzą o tym doskonale, a my, słuchacze, intuicyjnie dobieramy takie utwory, przy których czujemy się w pożądany przez nas sposób. Jest nośnikiem, który wywiera na człowieka przemożny wpływ. Czy można bez niej żyć? Pewnie tak, ale życie bez niej bez wątpienia jest uboższe.