Piotr Rogucki: Jeśli chcemy stworzyć coś nowego, zaryzykować, coś trzeba poświęcić

Artysta opowiada nam o pracy z Moniką Brodką i Tomaszem Organkiem, z którymi wykonuje promujący Męskie Granie singiel "Nieboskłon", łączeniu pasji do muzyki z aktorstwem i zdradza, czy trudno jest w dzisiejszych czasach ryzykować.

- Często używa się w stosunku do artystów sformułowania "niewolnik własnego sukcesu". Długo nie rozumiałem, o co w tym chodzi. Dopiero w momencie, w którym odniosłem taki spektakularny "brak sukcesu" i poczułem związaną z nim niechęć ze strony niektórych moich fanów, odzyskałem kontrolę nad swoim życiem. Dostałem coś, czego nigdy nie otrzymałbym, gdybym trzymał się wyznaczonego toru i bezpiecznego, powtarzalnego schematu - wolność. Artystyczną swobodę, która sprawia, że lepiej mi się teraz oddycha - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Piotr Rogucki, jedna z gwiazd tegorocznej edycji Męskiego Grania.

Małgorzata Steciak: W piosence promującej tegoroczną edycję Męskiego Grania śpiewa pan z Moniką Brodką i Tomaszem Organkiem o tym, żeby "strzelać w nieboskłon". Co to dla pana znaczy?

Piotr Rogucki: Ta piosenka to efekt starań grupy wielu wspaniałych artystów - nie mogę być jednak pewny czy te słowa napisała Kasia Nosowska, czy Organek, czy może Monika Brodka. "Strzelaj w nieboskłon" to idealistyczne hasło, niosące ze sobą przesłanie o podążaniu tam, "gdzie wzrok nie sięga", przekraczaniu własnych granic i poczucia bezpieczeństwa. Otwierać się, marzyć, czekać na coś i, przede wszystkim, ryzykować - to w moim mniemaniu oznacza cytat.

Zobacz wideo

- Każdemu jest trudno. Wszyscy czujemy się dobrze w miejscach, które znamy, wychodzenie poza sferę swojego bezpieczeństwa wiąże się z dużym stresem. Jednak bez takiego ruchu, otwartości na działanie, nie następuje rozwój. A dla mnie pokonywanie kolejnych etapów jest esencją nie tylko twórczości, ale i samego życia. Kiedy nie podejmuje się wyzwań, w pewnym momencie następuje naturalna degradacja tego bezpiecznego środowiska, które sobie zbudowaliśmy i osłanialiśmy od czynników zewnętrznych. W takiej sytuacji czujemy się coraz gorzej, bo w efekcie nie mamy nic. Dlatego uważam, że warto ryzykować, mimo wszystko.

Pana interesują eksperymenty, widać to zarówno w twórczości Comy, jak i w solowych albumach. Do ostatniego z pana krążków "J.P. Śliwa" dołączył pan tekst dramatu. Jak udaje się panu łączyć artystyczne projekty z mainstreamową działalnością spod znaku jurorowania w talent show?

- Nie mam recepty na idealne życie artystyczne. Niektóre z moich działań są efektem kalkulacji, inne bywają spontaniczne. Nie kieruję się tutaj jakąś nadrzędną zasadą, opieram się na zdrowym rozsądku i intuicji. Sytuacją idealną jest, kiedy można sobie w życiu artystycznym postawić nadrzędny cel, niekoniecznie związany z aspektem komercyjnym czy popularnością. To jednak nie jest coś, co przychodzi łatwo, czuję, że na przestrzeni lat musiałem trochę popracować, żeby osiągnąć taki pułap. Nie powiem, że bezpieczeństwo materialne czy rozpoznawalność nie są nieważne - trudno jest być artystą, pracując jednocześnie na przykład w supermarkecie czy w kopalni. A znam wielu takich ludzi.

Czuję, że jedyne co może skłonić ludzi do myślenia o mnie jak o artyście, a nie, powiedzmy, wykonawcy rozrywkowym, jest stawianie sobie właśnie tego celu nadrzędnego wypływającego z potrzeby realizacji własnej wizji artystycznej.

(Fot. Magorzata Kujawka / Agencja Gazeta

Jaki jest pana nadrzędny cel?

- Aktualnie jest nim idea kolaboracji, która łączy się zresztą z moim udziałem w Męskim Graniu. Poznawanie ludzi, zapraszanie ich do wspólnego działania, inspirowanie się ich talentem, doświadczeniem, wiedzą i twórczością. Trzymanie na wodzy własnych ambicji i egocentrycznych zapędów po to, by otworzyć się na współpracę z innym artystą. Najlepszym przykładem takiego współdziałania jest dla mnie możliwość wzięcia udziału w projekcie Męskie Granie Orkiestra, gdzie na jednej sali, w tym samym celu spotyka się wielu artystów, którzy w swoich dziedzinach są uznawani za skończone autorytety i ważne osobistości. Mimo tego udało nam się stworzyć zgrany zespół i wytworzyć sporą dawkę kreatywnej energii. Marzy mi się w przyszłości więcej takich działań.

Jak wyglądała współpraca z Moniką Brodką i Tomaszem Organkiem?

- Nie da się ukryć, że Organek i Monika to są osobowości o bardzo silnym charakterze. Każdy z nas ma inny styl pracy i każdy miał ogromny wpływ na kształtowanie się tego muzycznego materiału granego przez orkiestrę podczas koncertów. To zderzenie stylów i charakterów nie było lekkie i przyjemne. Uważam zresztą, że jak jest za łatwo, to nigdy się to dobrze nie kończy. Każdy próbował znaleźć miejsce dla swojej ekspresji, więc początkowo nie obyło się bez tarć. Na szczęście jednak od początku przyświecał nam ten "nadrzędny cel", chęć stworzenia razem czegoś wyjątkowego i niepodrabialnego. Praca była intensywna, ale bardzo satysfakcjonująca. Myślę, że w stworzonym prze nas secie udało nam się zawrzeć cząstkę wrażliwości każdego z nas, a jednocześnie z tego połączenia powstaje jakaś nowa wartość, nowa estetyka. Może to zabrzmi nieskromnie, ale reakcja słuchaczy na "Nieboskłon" i nasze dotychczasowe koncerty pokazuje, że się udało, że robimy coś fajnego.

Uważa pan, że twórczość, która przychodzi łatwo, nie jest wartościowa?

- Nigdy nie jest łatwo. Jeżeli chcemy stworzyć coś nowego, zaryzykować, coś wtedy trzeba poświęcić. Albo stres, własne nerwy, swoje ambicje czy ego, albo przyznany przez słuchaczy status gwiazdora. Pokusa sprzeciwienia się temu jest duża, bo przecież Męskie Granie Orkiestra ma grać wyłącznie przez jeden sezon, w wakacje. Dlaczego ja miałbym coś poświęcać, z czegoś rezygnować, by dopasować się do zespołu utworzonego na raptem kilka miesięcy? Okazało się, że było warto. Po wykonaniu takiej pracy efekty są więcej niż satysfakcjonujące. Wiele się nauczyłem. Pokora popłaca przy spotkaniu z innymi twórcami.

Męskie Granie 2017, GdyniaMęskie Granie 2017, Gdynia Piotr Tarasewicz/LIVE Piotr Tarasewicz/LIVE

Lubi pan eksperymenty?

- Lubię przygody, mimo że niosą ze sobą pewną dozę niepewności. To uczucie, że stworzyłem coś, co jest absolutnie moje, jest jednym z najprzyjemniejszych doświadczeń, na jakie może liczyć artysta. Nawet jeżeli jest to okupione brakiem sukcesu komercyjnego albo wręcz odwrotem stałej publiczności, która wolałaby, bym ciągle śpiewał te same piosenki.

Odczuł pan to na własnej skórze po premierze ostatniego albumu Comy "2005 YU55".

- Trochę tak, ale nie żałuję, bo dzięki temu dojrzałem. Często używa się w stosunku do artystów sformułowania "niewolnik własnego sukcesu". Długo nie rozumiałem, o co w tym chodzi. Dopiero w momencie, w którym odniosłem taki spektakularny "brak sukcesu" i poczułem związaną z nim niechęć ze strony niektórych moich fanów, odzyskałem kontrolę nad swoim życiem . Dostałem coś, czego nigdy nie otrzymałbym, gdybym trzymał się wyznaczonego toru i bezpiecznego, powtarzalnego schematu - wolność. Artystyczną swobodę, która sprawia, że lepiej mi się teraz oddycha. Nie miałem okazji tego poczuć do momentu, kiedy - nieświadomie! - odwróciłem się trochę od mojej publiczności.

Lubi pan prowokować, bawić się z oczekiwaniami publiczności?

- Przyznam szczerze, że czasami mi to po prostu tak wychodzi. Nie jest to działanie z premedytacją, to się dzieje spontanicznie, a potem miewam wyrzuty sumienia, że znowu zrobiłem coś nie tak . Czasami po prostu nie umiem się powstrzymać, być może to także kwestia wieku [śmiech]. To chyba bardziej przekora niż prowokacja. Przekora powoduje rodzaj napięcia, który skłania do refleksji i wspomaga rozwój. Jeżeli płynie się zgodnie z prądem, szybko zaczynamy się nudzić i w efekcie kręcimy się wyłącznie w kółko. A jak na naszej drodze pojawi się przeszkoda, niepowodzenie, wytrącamy się z dawnego rytmu i możemy zbudować z tego niepowodzenia coś nowego, coś ciekawego. To chyba mnie kręci. Chyba każdy twórca, każdy artysta musi doprowadzać się do stanu wewnętrznej albo zewnętrznej niezgody. Kiedy jest nam za wygodnie, nie ma warunków do tworzenia.

Pan twórczą energię czerpie nie tylko z muzyki, ale i aktorstwa, pisania. Co daje łączenie różnych dziedzin? To poszerzanie horyzontów czy rozmienianie się na drobne?

- Mamy w Polsce takie podejście, że lubimy, kiedy ktoś trzyma się wyłącznie jednej dziedziny, jednego fachu. Tych, którzy kontynuują kilka ścieżek artystycznych zamiast skupić się na jednej uważa się za gorszych od tych skupionych na jednym celu. Ogromnie się cieszę, że miałem ostatnio okazję wstąpić na teren fabuły za sprawą filmu "Exterminator. Faceci pragną mocniej" Michała Rogalskiego, gdzie moje predyspozycje muzyczne nie zostały potraktowane szablonowo. Nie zostałem wokalistą zespołu rockowego, ale perkusistą heavymetalowym. Schowałem się więc trochę i w dodatku musiałem nauczyć się grać na instrumencie, z którym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia.

Dla większości fanów jest pan chyba przede wszystkim rock'n'rollowcem.

- Pewnie tak, bo jeżeli ktoś ma mnie skądś kojarzyć, to zapewne widział mnie na koncercie zespołu Coma. Zdarzyło nam się kiedyś na Woodstocku grać do 700-tysięcznej publiczności i to było coś wspaniałego. Ale kto wie? Może za chwilę zespół Coma dojdzie do swojego wielkiego finału, a ja, o ile Bóg pozwoli, będę miał kolejnych dziesięć lat na to, by zmienić opinię ludzi na temat tego, kim jestem. Najlepiej się jednak nad tym nie zastanawiać. Próba wpłynięcia na ludzi i przekonanie ich, by postrzegali mnie tak, jak ja bym sobie tego życzył, to karkołomne zadanie.

(Fot. Magorzata Kujawka / Agencja Gazeta

- Czuję, że przez tą wielozadaniowość cierpi moja wiarygodność zarówno jako muzyka, jak i aktora, ale trudno. Płacę za to od lat i pewnie wciąż będę płacił, ale nie umiem się powstrzymać od eksploatowania swoich możliwości na różnych polach.

Ale może właśnie nie trzeba się powstrzymywać?

- Łączenie różnych form ekspresji daje mi nowe doświadczenia, rozwija mnie i pobudza kreatywność. Poza tym po prostu umiem robić te wszystkie rzeczy, więc dlaczego miałbym z tego rezygnować? Kiedy jestem na planie filmowym słyszę, że nie jestem aktorem, bo gram, a kiedy śpiewam, wrzuca się mnie do szuflady z napisem "teatr". A jeszcze inni za sprawą mojego jurorowania w talent show uważają mnie za celebrytę. Kiedyś mnie to dotykało, ale dzisiaj przestało to już mieć znaczenie. Robię swoje.

Więcej o: