Eddy de Wind był ostatnim studentem o żydowskim pochodzeniu, któremu udało się skończyć medycynę na holenderskim uniwersytecie Leiden University, po tym, jak naziści doszli do władzy. W 1941 roku po pogromie z 23 lutego, w trakcie którego Niemcy aresztowali w starej żydowskiej dzielnicy w Amsterdamie 427 Żydów, został wywieziony do obozu niedaleko Schoorl, gdzie był dotkliwie bity i gdzie przeprowadzano na nim medyczne eksperymenty. Jego syn Melcher de Wind relacjonuje:
Mój ojciec jako lekarz zdołał wszystkich przekonać, że jest zarażony gruźlicą i razem z 11 innymi osobami został odesłany. Uciekali z obozu, biegnąc po zygzaku tylko ze strachu, że ktoś im strzeli w plecy.
Z 427 Żydów aresztowanych wtedy w Amsterdamie tylko trzech, w tym Eddy de Wind, przeżyło Holokaust. Po cudownej ucieczce z obozu, Eddy zgłosił się dobrowolnie do pracy w obozie w Westerbork. Był pierwszym – i prawdopodobnie jedynym – lekarzem, który podjął się jej na ochotnika. Dlaczego? Jego matka została aresztowana i wywieziona dokładnie tam, a Rada Żydowska obiecała mu, że jeśli sam się zgłosi na stanowisko obozowego lekarza, jego matka zostanie uwolniona. Eddy de Wind Kiedy De Wind przyjechał do Westerbork, okazało się, że matkę wywieziono już do Auschwitz.
Mimo że jego matkę odesłano już do Birkenau, on został na miejscu i leczył więźniów. Tam zakochał się w młodej pielęgniarce Friedel Komornik i już po kilku tygodniach znajomości oświadczył się. Para pobrała się w marcu 1943 roku. Jeszcze w tym samym roku sami zostali wywiezieni do Auschwitz. Nie skierowano ich od razu na śmierć - trafili do baraków.
De Wind pracował w sekcji medycznej, jednak na jego żonie przeprowadzano eksperymenty medyczne – dziś podejrzewa się, że lekarze z SS próbowali potwierdzić swoje teorie, by zwiększyć dzietność Niemców przy jednoczesnym sterylizowaniu niearyjskich ludności. Małżeństwo kontaktowało się ze sobą dzięki liścikom przekazywanym przez drut kolczasty - oboje mieli kontakt z doktorem Josefa Mengele. Najokrutniejszy lekarz III Rzeszy wypytywał Eddy’ego, które choroby zakaźne atakowały więźniów w Westerbork.
De Wind jest jedną z nielicznych osób, które dożyły do momentu wyzwolenia obozu przez Rosjan. Postanowił zostać na miejscu, by nieść pomoc chorym już po wyzwoleniu.
Po powrocie do Holandii Eddy de Wind zajął się studiowaniem psychiatrii i psychoanalizy. Dużą część swojej pracy poświęcił leczeniu wojennej traumy, dzięki niemu pojęcie to zostało spopularyzowane zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. W 1946 roku opublikował jako pierwszy pracę poświęconą syndromowi KZ, czyli zaburzeniu występującemu u byłych więźniów obozów koncentracyjnych, które uniemożliwia im przystosowanie się do ponownego życia wśród reszty społeczeństwa. Pracę na ten temat zatytułował "Konfrontacja ze śmiercią". To także on był jednym z pierwszych badaczy, którzy zajmowali się kwestią "transferu międzypokoleniowego", kiedy okazało się, że dzieci byłych więźniów obozów koncentracyjnych borykają się z bardzo podobnymi problemami..
W 1946 roku De Wind wydał pod nazwiskiem Hans van Dam "Stację końcową Auschwitz", która stanowi dokładny raport z jego pobytu w obozie koncentracyjnym - do dziś dziennik ten pozostaje jedyną książką napisaną w całości dokładnie w Auschwitz. Wspomnienia spisał zaraz po pobycie w obozie, wydano je niemal od razu w języku holenderskim - jednak zostały przetłumaczone na angielski dopiero 75 lat później. Przez długie lata nikt nie był w stanie czytać ich nikt poza innymi więźniami obozów koncentracyjnych. Syn autora tłumaczył:
Holandia próbowała się odbudować po zniszczeniach wojennych. Nikogo nie interesowała historia Żydów, którzy wrócili z obozów. Nie zostali oni przywitani zbyt ciepło przywitani. Książki takie jak mojego ojca nazywano nawet cynicznie ‘literaturą drutu kolczastego'.
Od śmierci autora w 1987 roku jego rodzina usilnie pracuje nad tym, by książka została wydana także w innych językach. W końcu przyszła pora na język polski - książkę przetłumaczyła Iwona Mączka. Spokrewniony z autorem Dorian De Wind przekazał portalowi "The Times of Israel" :
Ta książka jest prawdopodobnie jedynym świadectwem Holokaustu spisanym 'in situ' w 'czasie realnym'. Jest jedyną publikacją, która nie została stworzona pod wpływem innych historii i raportów sporządzonych już później.
Książka stanowi opis przerażających realiów życia w obozie i jednoczesnej narracji o uczuciu do żony De Winda, która została uwięziona w niesławnym bloku numer 10 - dokładnie tym, w którym przeprowadzano przerażające eksperymenty medyczne. Autor niejednokrotnie podkreślał, jak "piekący zapach ciała" dolatujący z kominów krematoriów w Auschwitz wpływał na jego zachowanie i sposób myślenia:
Jesteś chorobliwie zmęczony i jednocześnie gardzisz sobą, bo jesteś człowiekiem i dlatego, że SS-man też jest 'istotą ludzką '– pisał.
Rodzina autora uważa, że wydanie książki "Ostatnia stacja Auschwitz" m.in. w języku angielskim jest po części spełnieniem obietnicy, którą Eddy de Wind złożył w styczniu 1945 roku młodej Holenderce Roosje, z którą spotkał się na ośnieżonych polach wokół obozu koncentracyjnego zaraz po jego oswobodzeniu. Ludzie szukali właśnie jedzenia, lekarstw i wiadomości o swoich najbliższych. Dziewczyna powiedziała mu wtedy - "Kiedy wrócimy do Holandii nikt nam nigdy nie uwierzy w to ,co tutaj przeszliśmy". Sama uciekła niemal spod drzwi krematorium, patrzyła jak jej własna matka umiera z głodu, musiała ją pochować. De Wind miał jej odpowiedzieć:
Sami będziemy świadczyć o swojej wiarygodności, będą oficjalne raporty, które potwierdzą prawdziwość naszych historii. A jeśli ktoś nam nie uwierzy, zapytam go: w takim razie - gdzie jest moja matka, gdzie jest mój ojciec, gdzie są moi bracia, gdzie są dziesiątki tysięcy innych.
Syn Eddy’ego de Winda twierdzi, że jego ojciec nie tylko cierpiał z powodu syndromu KZ, ale i z powodu "zazdrości o ofiarę". Melcher de Wind powiedział w rozmowie z "The Times of Israel":
Przetrwanie musiało być dla mojego ojca przeżyciem porównywalnym do kary. Musiał uporać się z bolesnym procesem doszukiwania się informacji o tym, czy jego rodzina przeżyła, z żałobą, z powrotem do Holandii, z poczuciem odrzucenia już na miejscu. Musiał spróbować zacząć żyć w tym samym miejscu, w którym został tak brutalnie wytrącony z równowagi, a do tego musiał sobie jakoś poradzić ze swoimi traumami.
Podkreślił, że jego ojciec już nawet kiedy był w szpitalu i leżał na łożu śmierci, popłakał się na wiadomość o tym, że pacjent z pokoju obok zmarł. „Uważał, że to niesprawiedliwe, że może żyć choćby dzień dłużej, kiedy inni umierają. To wyglądało jakby przeżywał, że przeżył selekcję w obozie. Leczyło go wielu lekarzy, ale kiedy umierał, w swoich wspomnieniach wrócił do Auschwitz".
Materiały promocyjne / Eddy de Wind w wieku 70 lat 'Stacja końcowa Auschwitz', wyd. WAB
Podobnego świadectwa nie byłby w stanie spisać nikt, kto nie przeszedł przez to samo. Nawet jeśli pojawiają się powieści poruszające ten sam temat -nawet tak poczytne jak choćby "Tatuażysta z Auschwitz" - wyobraźnia i dokładna faktografia nie są w stanie oddać tego samego, co naoczna relacja świadka. A zwłaszcza jeśli świadkiem jest człowiek, który później pomógł stworzyć całe badania nad psychologią ludzi doświadczonych w tak okrutny sposób.
W ostatnim czasie na polskim rynku wydawniczym ukazało się dużo powieści beletrystycznych, które na fali popularności "Tatuażysty" sięgają po tę samą tematykę i przedstawiają historie "które mogłyby się wydarzyć", ale są fikcją literacką. Sięgają po emocje czytelnika, i to trudne, ale nie mają zakorzenienia w prawdziwej historii. Niektórzy mogą uznać, że to umniejszanie pamięci ofiar i samej tragedii.
Nie da się zaprzeczyć, że o Auschwitz i II wojnie światowej trzeba opowiadać. Wielu artystów czy filmowców stara się to robić na różne sposoby - choćby w tym roku nominowana do Oscara została komedia "Jojo Rabbit", w której Adolf Hitler jest wyimaginowanym przyjacielem głównego bohatera – 10-letniego chłopca. Historia ta jednak jest formą ostrej krytyki i satyry nazizmu - reżyser Taika Waiti sam jest z pochodzenia Żydem i Maorysem.
Nie da się też zapomnieć o przełomowym filmie "Życie jest piękne" Roberta Benigniego - łączył w w sobie cechy tak odległych od siebie gatunków jak komedia, dramat, film wojenny i romans. Historia ojca, który stara się, by jego syn nie wiedział, że zostali zamknięci w obozie śmierci i skutecznie reinterpretuje dla niego rzeczywistość, wygrała w 1998 roku aż trzy Oscary.
Szczególny wydźwięk miał też "Jakub kłamca" z Robbinem Williamsem w roli głównej - tam główny bohater zamkniętym razem z nim w gettcie więźniom opowiada pokrzepiające historie, które nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, ale spełniają swoją funkcję - dają wszystkim, choćby na chwilę, nadzieję.
W życiu De Winda obóz to ogromna tragedia przeplatana walką o normalność. Trzeba więc pamiętać, że istnieją prawdziwe relacje z samego centrum wydarzeń, takie jak ta, i to im należy dać pierwszeństwo.