Igor Brejdygant: Jako klasyczny przypadek introwertyka dużo rozmawiam sam ze sobą - prowadzę monologi wewnętrzne i tak po prostu do siebie gadam. Być może z tego właśnie wynika to wrażenie. Kiedyś ktoś mi powiedział, że jako scenarzysta piszę dość dobre dialogi. Myślę, że może to m.in. dlatego, że gdy biorę udział w jakiejś natarczywej rozmowie i niezbyt dobrze sobie poradzę, później - podobnie zresztą jak wielu ludzi - wymyślam różne odzywki, które mogłem wykorzystać. Tak więc pisząc, daję upust tym słowom, które ze mnie nie wyszły, gdy był czas po temu.
Zajęło mi trochę czasu, żeby do niego dotrzeć. W moim odczuciu to przede wszystkim mądrość, która jest ma w naszym języku rodzaju żeńskiego. To rodzaj macierzyństwa, który niekoniecznie musi być skierowany do dziecka, tylko do świata, czy szerzej nawet do uniwersum. To większy altruizm w myśleniu, większa empatia, bardziej uważne obserwowanie otoczenia… Mówiąc krótko, zyskałem dzięki temu pierwiastkowi większą równowagę między yin i yang, zostawiłem nieco za sobą samczy stosunek do rzeczywistości. Musiałem w życiu trochę rzeczy wyprostować, bo inaczej ten wewnętrzny samiec w pewnym momencie by mnie prawdopodobnie zagryzł. Dziś jestem spokojniejszym i mniej egocentrycznym facetem.
Jedna sprawa jest taka, że obserwuję w naszej zachodniej cywilizacji dość niepokojące, groźne pomruki, które są bardzo samcze, wiedzione chęcią podboju, destrukcji, walki - moją reakcją obronną na te wydarzenia było właśnie wczucie się w tę kobiecą stronę. Sprawa druga - po prostu bardzo lubię kobiety, lubię spędzać z nimi czas, a pisząc powieść, z bohaterami siłą rzeczy sporo się przebywa. Sprawa trzecia - ciekawość. Kiedy stawiam postać męską, stawiam jakiś wariant siebie, co bywa nieco nużące, bo dość dobrze to znam. Dzięki kobiecym bohaterkom mogę się dowiedzieć o sobie czegoś więcej, tak jak to było w przypadku “Rysy”, “Układu” czy “Szadzi”.
Dużo wcześniej, przy pracy nad “Paradoksem”, byłem chyba jeszcze trochę mizoginem, bo głównym bohaterem był mężczyzna, zaś kobieta miała być dla niego zasadniczo przeszkadzajką - z czasem okazało się, że jest ona zwyczajnie mądra, a nie zasadnicza. Tak właśnie odkryłem piękno kobiecych postaci i tego się trzymam. Choć teraz, dla odmiany, głównym bohaterem powieści “Wiatr”, która ukaże się we wrześniu, jest mężczyzna, ale dość zagubiony. Może zagubiony właśnie dlatego, że jest facetem?
Na przykład zaradnością życiową, odwagą. Miejscami zaskakiwała mnie brutalnością słownictwa - na co dzień obracam się wśród kobiet, mam żonę i dwie córki, ale one bardzo rzadko używają słów uważanych powszechnie za obelżywe. No ale Monika jest policjantką, w jej środowisku nie brakuje tego typu epitetów, co wynika przecież z emocji pracujących tam ludzi, którzy nurzają się w brudzie tego świata. Ta postać zaskoczyła mnie też tym, że poradziła sobie z heroiną - sam nigdy nie miałem z nią styczności, ale to strasznie ciężkie uzależnienie. Często bohaterowie zaskakują mnie też w poszczególnych scenach - kiedy buduję konkretne okoliczności, otoczenie, ich zachowania bywają dla mnie nieco nieoczekiwane. Czyli, w jakimś sensie, zaskakuje mnie moja głowa.
Choć, tak jak powiedziałem, nie miałem nigdy styczności z heroiną, to sytuacje uzależnieniowo-używkowe i stany ciężkich zespołów odstawiennych są mi znane. Myślę, że ze mnie pochodzi też jej pewna niekonwencjonalność, przekora oraz to, co chyba najbardziej w sobie cenię, czyli to, że jestem absolutnym wolnościowcem. Nie lubię momentów, kiedy pojawia się u mnie poczucie, że ktoś próbuje mi założyć kaganiec - i Monika też tego nie lubi, podobnie zresztą jak grająca ją w “Rysie” i “Układzie” Julia Kijowska. Do tego dochodzi wiele różnych spraw związanych z relacjami. O rzeczach, które z siebie dałem postaci, najwięcej mówią mi później czytelnicy z mojego bliskiego otoczenia - perspektywa autora jest tutaj jednak ograniczona, ale tych elementów, o których wspomniałem, jestem akurat w pełni świadom.
Razem z moją agentką Edytą Płaczkowską opracowaliśmy taki obsadowy prospekt dla producenta jeszcze na etapie wstępnych przygotowań do scenariusza. Część z wymienionych tam nazwisk pojawia się w obsadzie. Julia Kijowska była w obszarze naszego wyobrażenia na temat tej postaci i uważam, że dobrze się stało, że padło na nią. Teraz to właśnie jest dla mnie Monika Brzozowska, innej już nie znam. Pisząc książki, nie myślę konkretnymi osobami, ale gdybym miał kontynuować “Rysę” albo “Układ”, czego nie wykluczam, na pewno myślałbym Julią - co nie oznacza, że musiałbym cokolwiek w głowie przeredagowywać, bo Julia świetnie zrozumiała tę postać. Powieściowo “Rysa” ma mnóstwo miejsca na to, żeby wyjaśnić, usprawiedliwić meandry psychiki Moniki, a w serialu Julia do opowiedzenia tych kilkuset stron ma tylko dialogi, mimikę i jeszcze kilka aktorskich środków wyrazu. Wspaniale jej się to udało. Jeśli chodzi o inne role, nie mam żadnego dysonansu z pierwotnymi założeniami - uważam, że i “Rysa”, i “Układ” są naprawdę dobrze obsadzone.
Nie. Pisząc, skupiam się na tym, jak konsekwentnie i logicznie poprowadzić intrygę, jak powiedzieć przy tym coś od siebie… Co nie zmienia faktu, że myślę dość filmowo i opisuję świat z wykorzystaniem najlepiej mi znanych środków, czyli za pomocą obrazów. Jeszcze za młodu, kiedy czytałem książki, myślałem o nich filmowo, bo karmiłem się kinem; miałem tak np. z Markiem Hłaską. Dziwię się swoją drogą, że powstało stosunkowo niewiele filmów na podstawie jego powieści. Ale w mojej pracy pisarskiej nie zastanawiam się nad tym, czy to, co piszę bądź napiszę nada się na scenariusz. Choć mając na uwadze to, co powiedziałem, raczej zakładam, że tak.
Tak, to rzeczywiście inne środki przekazu, inny też rodzaj logiki. Język filmu, szczególnie kryminału, musi być dużo bardziej konsekwentny i nieznoszący niedopowiedzenia. O ile powieść jest bardziej otwarta na wyobraźnię czytelnika, o tyle serial kryminalny musi być bardzo spójny, logiczny i wszystko musi mieć odpowiednią motywację. Widz może nie być tego świadom, ale jeżeli wyprzęgnie się spójność dramaturgiczną, źle się to będzie oglądać. Do tego o czym mówiłem już powyżej w scenariuszu, w didaskaliach i dialogach, trzeba jak najwięcej powiedzieć w bardzo oszczędny sposób.
Powieściopisarz mówi dużo więcej - ja po półtora roku klepania w klawiaturę mam już starte klawisze. Przez to w książce swoboda komunikacji z czytelnikiem jest dużo większa. Dzięki wielu możliwościom interpretacji; jak mówił Dostojewski, ilu czytelników, tyle powieści. Z kolei w scenariuszu wszyscy, na czele z reżyserem, muszą rozumieć, co autor miał na myśli, żeby to miało ręce i nogi. Staram się te sposoby komunikacji jakoś umiejętnie łączyć.
Wolę pracować na swoich książkach z kilku względów. Po pierwsze - jestem próżny (śmiech). Po drugie - mam dużo większą odwagę w interpretacji. Wiem, co autor miał na myśli w powieści i jeśli coś mi się nie podoba, nie mam wyrzutów sumienia, żeby to zmienić, tymczasem gdy chcę wprowadzić zmiany w pomysłach innego autora, nie mam już takiego komfortu. Oczywiście są też minusy - czasem wiem zbyt dużo i odpada element ciekawości, który pojawia się w kontakcie z literaturą kogoś innego. Miałem wielką frajdę przy adaptacji powieści Marka Krajewskiego na serial “Erynie”, szczególnie że bardzo lubię opowieści pana Marka. Ciekawi mnie ten historyczny świat, który buduje, świetnie mi się to czyta. Swoich książek aż tak nie lubię czytać - zresztą byłoby to zgoła dziwne.
Zrzucenie z siebie tego jarzma filmowego, o którym wcześniej mówiłem; żeby nie zaczynać kolejnych scen na zasadzie “wnętrze, sypialnia, noc” i nie pisać didaskaliów, tylko opowiadać bohaterem, emocjami, narratorem, a więc robić to, czego w filmie się nie robi. W scenariuszu, zakładającym z definicji pewne ramy, nie ma zwyczaju opisywania stanów emocjonalnych bohaterów - muszą one wynikać z dialogu i didaskaliów. W samym opisie wnętrza można zawrzeć emocje postaci między wierszami, ale wychwyci to tylko wnikliwy reżyser, który nadaje na podobnych falach.
Ponieważ w filmie pracowałem w różnych rolach - byłem asystentem reżysera, tłumaczem, przez moje ręce przeszły dziesiątki scenariuszy - również przez to w krew wszedł mi filmowy sposób literackiego opowiadania. Przy powieściach musiałem się nauczyć pisać o świecie wewnętrznym, konstruować monologi, ale właściwie nie był to wielki problem. To właśnie w filmie wcześniej trudnością dla mnie było, żeby tego nie opowiadać. Skorzystałem z tego przy mojej pierwszej powieści na podstawie scenariusza, czyli przy "Paradoksie". Bardzo filmowy język i rytm ma też "Szadź", jednak stopniowo z moich książek tego ubywa. Nadchodzący "Wiatr" jest już dużo swobodniejszy.
To, że częściej pisze się słowo “koniec”. Żeby napisać koniec w powieści, trzeba czekać pół roku. Żeby napisać koniec w filmie fabularnym, też mija grube kilka miesięcy. Żeby napisać koniec w odcinku serialu, wprowadzić przestrzeń na oddech, czeka się zdecydowanie krócej. Wersje scenariusza w trakcie pracy oczywiście wielokrotnie się zmieniają, ale pierwszy draft, czyli wersja powstaje w około dziesięć dni, dlatego seriale lubię właśnie za to, że te końce mogę napisać szybko.
Trzeba też brać pod uwagę rodzaj serialu - seriale epizodyczne, takie jak “Paradoks” czy “Ultraviolet”, gdzie historie zamykają się w jednym odcinku, trzeba się wykazać niemałą sprawnością umysłu, żeby całą intrygę zmieścić w 40 minutach. W jakimś sensie to trudniejsze, a w innym prostsze niż rozciągnięcie intrygi w serialu kontynuacyjnym na dystans ośmiu czy trzynastu odcinków, ale tam z kolei można się bardziej skupić na konsekwencji, psychologii, rozwijaniu relacji bohaterów.
Oczywiście. Mocno się zdynamizował - naraz powstaje osiem seriali, co dzieje się głównie dzięki lokalnym i międzynarodowym platformom VOD. Wszyscy chcą produkować kontent, przez co robi się tego dużo. Inne pytanie jest o jakość, ale uważam, że ją trzymamy. Mamy dużo sprawnych ekip, które są w stanie wydajnie i błyskawicznie pracować. Cały proces tworzenia wymaga od wszystkich uczestników dużej bystrości - żeby np. stworzyć 40-minutowy odcinek “Rysy” czy “Układu”, potrzeba pięciu albo sześciu dni zdjęciowych i wytężonej pracy. Najpierw konieczny jest spory wysiłek intelektualny osób, które to wymyślają i przekładają na język filmu, a potem musi się znaleźć sprawna ekipa realizacyjna, żeby w jeden dzień zdjęciowy ogarnąć siedem minut materiału. I naprawdę dobrze nam to w kraju wychodzi. Amerykanie mają dużo więcej czasu i pieniędzy, zaś w Polsce mamy w tej dziedzinie prawdziwych ekwilibrystów. Miałem okazję w życiu spędzić na planach filmowych masę czasu i wiem, jak złożona i ciężka jest to praca.
Przyjemnie pracowało mi się np. z Juliuszem Machulskim przy “Vincim”, gdzie byłem drugim reżyserem, ale również lata wcześniej niesamowicie wspominam współpracę z Kazimierzem Kutzem przy “Pułkowniku Kwiatkowskim”. Byłem tam asystentem i dostałem na przykład od obdarzonego niezwykle barwnym słownictwem pana Kazimierza ochrzan za to, że szlaban się nie otwierał. Robiłem różne seriale, np. produkcję fantasy z Australijczykami - to wszystko ma swój urok, ale przypuszczam, że dziś ciężko byłoby mi do tego wrócić. Miesiącami jeździ się na plan bladym świtem, wraca się późnym wieczorem, nigdy nie wiadomo, kiedy przydarzy się wolne… Prawdziwa harówka.
Zostałem do tej pracy doproszony przez Arka, ale pomysł nie był ani mój, ani jego. Pierwszy scenariusz “Prostej historii” wygrał konkurs ScriptPro, tam dostrzegł go Arek i niezwykle się nim zainteresował. Wraz z pierwszym autorem, panem Grzegorzem Stefańskim, pracowali do momentu, aż historia przestała się rozwijać. Wtedy Arek poprosił o pomoc mnie i na tej figurze, dość niesamowitej, coś zbudowaliśmy. W kontekście doświadczeń życiowych Arek mógłby się tam wcielić w syna, a ja w ojca, granego przez Andrzeja Chyrę. Ten film dotykał czegoś, co budziło w nas spore emocje; poza tym serdecznie się kolegujemy, więc praca była tym przyjemniejsza, choć niełatwa. Arek jest perfekcjonistą, wersji scenariusza było zatem kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt. Dołożyliśmy do tego historię stricte kryminalną z policjantami, więc żeby wszystko to się nam spięło i zagrało… Trochę nam zeszło.
Od strony konstrukcji - scenariuszowej oraz przede wszystkim reżyserskiej w wydaniu Arka - uważam ten film za naprawdę udany, a był to rzeczywiście spory mozół, żeby skleić tę naszą historię. Myślę też, że dodaliśmy kilka słów do dyskursu społecznego. Być może świadomość o problemach, które pojawiają się w filmie, czyli tak zwane współuzależnienie i los dzieci z domów dysfunkcyjnych alkoholowo, jest jeszcze za niska, ale przyjdzie na to czas. Weźmy mój serial “Paradoks” - w 2012 roku obejrzał się on w TVP2 raczej średnio; teraz, w 2021 roku, wszedł na Netfliksa i mam na jego temat niesamowite informacje zwrotne. Dobrze mi jest z myślą, że piszę rzeczy, które po latach żyją i są nadal aktualne, wolę chyba tak, niż pisać coś, co błyśnie na dwa tygodnie i zniknie.
W byciu przed trendami jest pewien kłopot, bo trudno jest to wyprzedzenie docenić, kiedy się nie jest go świadomym. Ale, wracając do tego pierwiastka żeńskiego, na tyle zmądrzałem, że dziś nie bardzo mnie boli to, że coś, co mówię teraz, spotyka się z brakiem zrozumienia. W 2006 roku napisałem np. “Palimpsest” i mimo upływu lat ludzie nadal mnie zaczepiają, żeby zapytać o ten film. Co tu kryć - zdecydowanie wolę kreować trendy, niż za nimi podążać.
Uwielbiam złożoność intryg. Oprócz tego, że mam umysł filmowy, zawsze miałem też umysł matematyczny, dlatego lubię tworzyć układanki i zagadki. Życie uważam za wielką zagadkę, więc te mini zagadki kryminalne są w nim wspaniałym urozmaiceniem. Lubię, kiedy nie są one do końca wyjaśnione - podobnie zresztą jak zagadka istnienia. Ciekawi mnie, skąd się w świecie bierze zło, jaka jest motywacja człowieka, który zabija - tkwi w tym niezwykła tajemnica. Przy okazji w siatkę tych zagadek wplatam też coś od siebie. Kiedy “Paradoks” wszedł na Netfliksa, też obejrzałem ze dwa odcinki - i o ile zazwyczaj nie oglądam swoich rzeczy, bo za dobrze je znam, o tyle do “Paradoksu” podszedłem z dużym zainteresowaniem. Myślę, że pociągają mnie w nim nadal nie tyle zbrodnie, co zawarte tam pytania o człowieka - jak to możliwe, że ta dziewczyna zabiła mordercę? Co się w niej musiało wydarzyć? Fascynują mnie te niewiadome w ludzkiej psychice.
Szczęśliwie nie mam takiego problemu. Bardzo źle by mi było z taką niemożnością oglądania, bo za dużo się wiem o konstrukcji czy zapleczu. Udaje mi się to wyłączyć, choć czasem rzeczywiście szybciej wiem, jak coś się potoczy, aczkolwiek nie wynika to przeważnie z wiedzy filmowej, a raczej z wiedzy o dramaturgii - wszyscy ją mamy tak naprawdę. Szczególnie w gatunku kryminalnym struktura jest nam znana; cały pic polega na tym, że właśnie z uwagi na powszechność tej struktury musi ona pozostać w jakimś sensie niezmienna. Gdybyśmy dostali scenariusz wyprzęgnięty z tej konstrukcji, tylko byśmy się denerwowali.
Napisałem kiedyś scenariusz pod tytułem “Wola” i pojechałem do Anglii na warsztaty, które prowadził znany spec od konstruowania scenariuszy. Spędziłem tam trzy dni. Pisząc “Wolę”, nie miałem pojęcia, w których dokładnie miejscach powinny się wydarzyć rzeczy, które stanowią przełamania w dramaturgii; po szkoleniu wziąłem te swoje notatki, usiadłem do scenariusza i okazało się, że przełamania są jednak dokładnie tam, gdzie być powinny. Nauczyłem się tego nie z podręcznika, tylko z oglądania innych filmów, a może z konstruktem dramaturgicznym się urodziłem. Wszyscy widzowie mają więc taką nadwiedzę. Nie powiem - z wiekiem staję się coraz bardziej wybredny, ale nie wynika to z uprawianego zawodu, tylko z tego, że sporo już obejrzałem i wyostrzył mi się węch na to, co w kinie jest ciekawe i wartościowe.
Sporo rzeczy jest jeszcze w zawieszeniu w kontekście formalnym, więc nie mogę o nich za wiele powiedzieć. Na pewno w obecnym klimacie społeczno-politycznym mam z tyłu głowy kontynuację “Układu”, która mogłaby być przydatna. Jest też kilka projektów serialowych, które mogą się przekształcić w projekty powieściowe. Kiedy będzie wiadomo coś więcej, chętnie się podzielę. Na razie mają wyjść wznowieniowo “Rysa” i “Układ”, a na jesieni nowa powieść, górski kryminał pod tytułem “Wiatr”. Generalnie pracuję cały czas - nawet jeśli nie siedzę przed komputerem, w głowie ciągle coś dzieje.