Zanim Fred Armisen zadomowił się na ekranie telewizji jako jedna z twarzy "Saturday Night Live", czas poświęcał przede wszystkim perkusji. Niedługo przed końcem studiów w nowojorskiej School of Visual Arts postanowił zmienić otoczenie — wyprowadził się do Chicago i dołączył do składu punkrockowego zespołu Trenchmouth, z którym nagrał kilka płyt jako perkusista. Marzenie o występowaniu na małym ekranie zakiełkowało w nim dość niespodziewanie. - Po prostu chciałem być w telewizji. (...) Nie wiedziałem, że zajmę się komedią i że trafię do "SNL". Plan był taki, żeby mieć do czynienia ze sceną i jakoś tam dotrzeć - wspominał aktor w 2006 roku.
Profesjonalnym rozśmieszaniem Armisen zaczął się zajmować pod koniec lat 90., kiedy powierzono mu rolę specjalnego korespondenta w muzycznym tygodniku HBO "Reverb". Aktor do swojego komediowego stażu pracy wlicza również granie w zespole. - To też się liczy, bo występujesz przecież przed ludźmi - stwierdził w rozmowie z "Esquire" w 2011 roku. W tamtym momencie był częścią ekipy "Saturday Night Live" od blisko dziesięciu lat i powoli zmierzał w stronę rozstania z programem.
Żeby dołączyć do drużyny Lorne’a Michaelsa, Armisen wrócił do Nowego Jorku prosto z Los Angeles. W 2001 roku brał udział w zdjęciach do pilotażowego odcinka programu komediowego, dzięki czemu zgromadził materiał wideo, na którym wciela się w rozmaite postaci. Kaseta trafiła do Marci Klein, ówczesnej szefowej działu zajmującego się poszukiwaniem nowych talentów — stamtąd droga Armisena na casting była już krótka. - W ogóle się nie stresowałem. Byłem w takim miejscu w życiu, że sam fakt, że NBC kupiło mi bilet do Nowego Jorku i chciało się ze mną spotkać, był dla mnie szczytem marzeń. Bez względu na efekt tego spotkania - wspomina aktor. Wiadomość o tym, że dostał angaż do obsady, przyszła jeszcze tego samego dnia, kiedy jadł kolację z innymi uczestnikami przesłuchań.
W ciągu 11 lat spędzonych w "Saturday Night Live" Armisen wykreował niezapomniane postaci, takie jak ekscentryczny kolekcjoner sztuki Nooni Schoener, Stuart z telenoweli "The Californians" czy wenezuelski komik Fericito. Do historii programu przeszły jego parodie — to np. on jako pierwszy naśladował na antenie Baracka Obamę. W dziedzinie wcielania się w Prince’a osiągnął niemalże mistrzostwo - co ciekawe, Armisen napisał skecz "The Prince Show", w którym Książę współprowadzi z Beyonce (Maya Rudolph) kuriozalny program rozrywkowy, żeby Prince - jego wieloletni idol - zwrócił na niego uwagę i zechciał się z nim spotkać. Udało się. Na łamach "Rolling Stone’a" aktor wspominał:
Często opowiadam historię o tym, jak [Prince] jadł makaron z serem i próbowałem go skomplementować, a on zachwycał się tylko tym makaronem. Ale pomijam inną część historii, a mianowicie to, że spotkałem go na planie "SNL" Podszedłem i powiedziałem: "Hej, mam nadzieję, że to, że cię naśladuję, jest okej". On się cofnął, otworzył szeroko oczy, po czym przyjaźnie pogłaskał mnie po ramieniu i powiedział: "Tak, jest okej".
To również na planie "SNL" Armisen poznał Elisabeth Moss. Ich kilkuletni związek był co najmniej burzliwy - w trakcie medialnego rozwodu aktorka udzieliła głośnego wywiadu, w którym padły słowa: "Fred jest świetny w naśladowaniu różnych postaci. Zdecydowanie najlepiej wychodzi mu udawanie normalnej osoby". Na pytania, czemu zawdzięcza aż tak złą reputację w relacjach z kobietami, sam zainteresowany zazwyczaj odpowiada w tonie: - To już przeszłość. Nie będę się oszukiwał. Każdy dzień to nowa szansa, żeby powiedzieć sobie: "Mogę się stać lepszym człowiekiem. Nie jestem idealny. Mogę być bardziej wyrozumiały i mniej samolubny".
W ramach ostatniego występu w charakterze stałego członka obsady "SNL" Fred Armisen postanowił połączyć pasję do rozbrajania innych śmiechem z miłością do muzyki. 19 maja 2013 roku sobotni wieczór w NBC zakończył występ wymyślonego przez Armisena brytyjskiego punkrockowca Iana Rubbisha, znanego z nieprzejednanej sympatii do Margaret Thatcher. W wykonaniu piosenki "It’s a Lovely Day" oprócz kolegów - Billa Hadera, Jasona Sudeikisa i Tarana Killama - aktorowi towarzyszyła m.in. Carrie Brownstein. Jeszcze w trakcie pracy w "Saturday Night Live" Armisen połączył z nią siły, żeby stworzyć złożony ze skeczy serial "Portlandia".
Miejscem akcji - jak podpowiada zresztą tytuł - jest Portland, które stało się mekką dla hipsterów. "Żarciki z nich były pomostem, skupiającym się na grupie młodych ludzi z pogranicza dwóch pokoleń, młodych reprezentantów pokolenia X oraz starych millenialsów. Ma to więc sens, że ‘Portlandię’ zrobiło dwóch prawdziwych Gen-Xerów, naśmiewających się z młodzieży infiltrującej ich miasto" - pisał Jesse David Fox dla Vulture.
"Portlandia" okazała się sporym sukcesem i zdobyła liczne nagrody, dzięki czemu stacja IFC dała Armisenowi wraz z Sethem Meyersem, Billem Haderem i Rhysem Thomasem zielone światło na wyprodukowanie serii "Documentary Now!". Panowie parodiowali w niej najróżniejsze filmy dokumentalne pod słońcem. Mamy więc np. produkcje o islandzkim festiwalu na cześć Ala Capone, o nieustraszonych domokrążcach sprzedających globusy czy o artystce do złudzenia przypominającej Marinę Abramović (w tej roli bezbłędna Cate Blanchett).
Jako że Fred Armisen doskonale wie, że w kupie siła, swój kolejny serialowy projekt (pomiędzy licznymi rolami w filmach czy dubbingu) stworzył we współpracy z Johnem C. Reillym i Timem Heideckerem. Coś wspólnego wisiało w powietrzu jeszcze od czasów "Portlandii", ale brakowało konkretnego pomysłu — poza tym, że osią fabuły miałoby być przebywanie całej trójki w zamkniętym pomieszczeniu. Jak czytamy w serwisie The Ringer, to Reilly zasugerował, że głównymi bohaterami powinni zostać astronauci przygotowujący się do lotu w kosmos.
A o czym opowiada "Baza księżycowa nr 8"? Skip (Armisen), Rook (Heidecker) i Cap (Reilly) nie należą do najbardziej rozgarniętych gości na świecie. Przykład? Mają naprawdę spory problem z rozwikłaniem skrótu NASA - a to dopiero początek. Skip jest naukowcem, który usiłuje wyjść z cienia utytułowanego ojca; Rook to natchniony ojciec dwunastki dzieci z planem ewangelizacji Księżyca; Cap ma za sobą karierę pilota helikoptera, a przed sobą brak specjalnie ciekawych perspektyw. Razem trafiają na środek pustyni w Arizonie, gdzie muszą przejść symulację życia w bazie na Księżycu i rozwiązywać potencjalne kosmiczne problemy. Z ich brakiem kompetencji oraz dostatecznej wiary w siebie, który dodatkowo pogłębiają konkurenci, księżycowa misja niekoniecznie znajduje się w zasięgu ręki - zapału bohaterów nie da się jednak tak łatwo przygasić.
- Czy trenowaliśmy do tych ról? Nie do końca. Zrobiliśmy trochę wywiadów - mówi John C. Reilly w rozmowie z The Thrillist. - I oglądaliśmy sporo filmików na YouTube - dodaje Tim Heidecker. - Cały sens tego serialu polega na tym, że nasi bohaterowie mają być zieloni w tym, co robią. Więc tak do tego podeszliśmy - kwituje Reilly. Choć recenzje krytyków w serwisie Rotten Tomatoes wydają się niespecjalnie zachęcające, publiczność podeszła do "Baza księżycowa nr 8" odrobinę cieplej. Warto przekonać się na własnej skórze, czy Skip, Hook i Cap są skazani na porażkę, czy jednak poradzą sobie lepiej niż znajomi z serialu "Space Force" (a są na to spore szanse).
Premierowe odcinki "Baza księżycowa nr 8" od 10 listopada prezentuje CANAL+ Seriale. Serial można również zobaczyć w CANAL+ online.