Podania, legendy i baśnie zostały wybrane we współpracy z prof. Violettą Wróblewską, specjalistką w dziedzinie literatury ludowej. Tekstom towarzyszą obrazy olejne Aleksandry Bujnowskiej, akwarele Jagny Wróblewska, linoryty Katarzyny Kaczor i malarstwo cyfrowe Katarzyny Bogdańskiej.
Więcej o literaturze dowiesz się z tekstów na stronie głównej Gazeta.pl
Czasami w jakimś miejscu niespodziewanie zalęgnie się nieszczęście. Nie wiadomo skąd i po co się wzięło, nie wiadomo dlaczego upatrzyło sobie akurat ten kawałek ziemi. Często bywa niewidoczne. Z rzadka tylko można poczuć, że skała, na której wznosi się miasto, drży leciutko, jakby gdzieś głęboko pod nią poruszało się olbrzymie cielsko. Niekiedy słychać odgłos głuchych uderzeń, jak gdyby ogromny ogon tłukł wściekle o kamienie. Innym razem znienacka z pieczary bucha dym i po chwili rozwiewa się w powietrzu.
Lecz groza pozostaje. Z czasem zaczynają znikać zwierzęta. Woły, prosiaki, owce, a nawet kaczki i kury. Również ludzie giną bez śladu. I choć mieszkańcy miasta wciąż zdają się żyć zwyczajnie, nie myśląc o niebezpieczeństwie, lęk wkrada się w ich codzienne czynności. Każdego dnia wychodzą z domu ze spuszczonymi głowami, nie rozglądając się dookoła, przemykają po ulicach. Nie zatrzymują się, nie wymieniają pozdrowień. Nikt nie śpiewa, nie śmieje się głośno. Po co ściągać na siebie
niebezpieczeństwo? Tylko tyle ryzyka, ile trzeba. Do pracy i z pracy, raz na jakiś czas na rynek po zakupy, z nadzieją, że a nuż się uda i nie padnie na nich zły los.
Strach jest tak wielki, że trzeba mu nadać nazwę. Niech więc nazywa się: smok. Teraz łatwiej się z nim zmierzyć. Niektórzy słyszeli już o smokach, które grasowały w dalekich krajach, i wiedzą, jak tam sobie z nimi radzono. Inni tłumaczą, że ten smok to w gruncie rzeczy tylko zwykły wąż, jedynie trochę większy. Nie trzeba się go tak strasznie bać, bo kto by się bał węża.
Sprzeczkom i sporom nie ma końca. Ilu mieszkańców liczy sobie gród, tyle teorii na temat tego, jak pozbyć się smoka. Kłótnie przerywa bicie w bęben. Na widok nadchodzącego w otoczeniu straży królewskiego wysłannika wszyscy milkną. Co dzień w samo południe herold ogłasza, ilu ludzi smok zdążył porwać od wczoraj. Mieszkańcy miasta słuchają w skupieniu, a potem spiesznie rozchodzą się do swoich chat. Przepełnia ich coraz większy smutek, lecz szybko zapominają twarze i imiona pożartych przez smoka ofiar. Przecież trzeba jakoś dalej żyć.
Siedziba władcy była położona na wysokiej wapiennej skale, ale nawet w sali na samym szczycie wieży obronnej Krak słyszał, co dzieje się w dole. Wiedział, że jego lud oczekuje pomocy. Jak można walczyć z tak podstępnym przeciwnikiem? Synowie króla, Lech i Krak młodszy, próbowali już na różne sposoby pokonać potwora. Zaczajeni przed jego pieczarą czekali, aż wystawi z niej łeb, i zasypywali go gradem strzał. Jednak ich groty odbijały się od twardych łusek, którymi pokryte było ciało smoka. Kiedy indziej wyprawili się przeciwko niemu uzbrojeni w oszczepy i miecze. Mało brakowało, a żaden z nich nie wróciłby z tej wyprawy.
Co wieczór król Krak wzywał synów na naradę, choć wiedział, że nic ona nie przyniesie. Rozmowa o tym, jak pokonać niebezpieczeństwo, przeradzała się nieuchronnie w wymianę oskarżeń. Młodzi książęta zarzucali sobie nawzajem nieudolność i tchórzostwo, a Krak siedział zasępiony, skubiąc czubek wąsa. Z rzadka tylko unosił głowę i nasłuchiwał odgłosów dobiegających z głębi ziemi. Próbował sobie wyobrazić smoka w skalnej rozpadlinie. Ciężkie, rytmiczne tąpnięcia to jego kroki. A ten cichy, wibrujący pomruk? Czy to oznaka furii, czy zadowolenia?
— Ojcze! — Krak tak bardzo pogrążył się w myślach, że nie usłyszał, co Lech do niego mówi. — Ojcze, czy zgodzisz się na to?
— Na co?
— By przekazać mi dowodzenie. W mieście panuje chaos. Niesprawdzone pogłoski sieją panikę. Ty jesteś królem i masz na głowie wszystkie sprawy państwa. Uczyń mnie swoim namiestnikiem i daj władzę, a w ciągu kilku dni powstrzymam szemranie przeciw tobie i zbiorę siły do walki ze smokiem.
— Czemu teraz tego nie zrobisz? — Krak młodszy spojrzał na brata spode łba.
— Potrzebuję specjalnych uprawnień — wyjaśnił spokojnie Lech. — Bez nich nie mogę powołać pod broń dodatkowych ludzi. A nasze wojsko nie jest dość liczne, by pokonać potwora.
— Nie rozumiem — pokręcił głową Krak młodszy. — Dlaczego to ty masz być namiestnikiem króla, a nie ja? Jestem równie odważny i mam tyle samo doświadczenia…
— Jesteś młodszy!
— Ale silniejszy! I lepiej posługuję się mieczem!
— Kpisz sobie? Każdy wie, że z ciebie tchórz! Od dziecka chowałeś się za moimi plecami i czekałeś, aż cię obronię!
Skrzypnęły drzwi w głębi sali i pokazała się w nich jasna głowa.
— Możecie mówić ciszej? Spać nie można…
Król rozpromienił się na widok córki. Gestem przywołał ją bliżej. Była w samej koszuli, bose stopy plaskały po kamiennej posadzce. Zwinnie wsunęła się między braci i zajęła miejsce na ławie, obok ojcowskiego tronu.
Krak w milczeniu przyglądał się swoim dzieciom. Lech otrzymał imię po pradziadku, a Krak oczywiście po ojcu. Córkę nazwano Wandą tak po prostu, bo to ładne imię. Może dlatego nie dźwigała ciężaru królewskiego dziedzictwa, którego brzemię dało się zauważyć w sylwetkach Lecha i Kraka młodszego, w ich spiętych rysach, w zaciśniętych dumnie ustach. A może brakowało jej ambicji, bo była najmłodszym dzieckiem i w dodatku dziewczyną? Nie musiała przejmować się tym, że kiedyś
zasiądzie na tronie.
W obecności siostry książętom jakoś niezręcznie było się kłócić. Wypytała ich z ciekawością o to, co zamierzają zrobić. Lech i Krak opowiedzieli jej o swoich planach zgromadzenia liczniejszego wojska i uderzenia na smoczą jamę.
— Myślicie, że to coś da? — powątpiewała Wanda. — Ani się obejrzycie, a smok wciągnie was w pułapkę. Wasi ludzie nie odnajdą drogi w mrocznych podziemnych pieczarach. Tymczasem potwór zna tam każdy kąt i potrafi widzieć w ciemności. Ucieszy się, że zdobycz sama do niego przyszła!
— Nie ma innego wyjścia — przekonywali bracia. — Samotny śmiałek nie poradzi sobie w starciu z taką potęgą.
— Chyba że użyje podstępu — uśmiechnęła się przebiegle Wanda.
Wystarczyło, że Lech przyjął pomysł Wandy z entuzjazmem, by jego brat był przeciw.
— Dziewczyńskie sposoby! — mruczał. — Proponujesz nadziać baranią skórę siarką i podrzucić do smoczej jamy. Liczysz na to, że stwór połakomi się na cuchnącą siarką wypchaną owieczkę i spali sobie wnętrzności. To naiwne, siostrzyczko. Skąd pewność, że trzewia smoka zapalą się od siarki? A ciebie, Lechu, nie rozumiem. Nie chcesz przejść do legendy jako rycerz, który pokonał smoka własnym mieczem? Wolisz, by cię zapamiętano jako kuchcika, co faszeruje mięso nadzieniem? — skrzywił się pogardliwie.
— Nie obchodzi mnie, jak zostanę zapamiętany — upierał się Lech. — Ważne, że uda się w ten sposób uratować wiele ludzkich istnień.
— Ojcze? — Synowie skierowali w stronę króla pytające spojrzenia.
Krak długo się zastanawiał, skubiąc koniuszek wąsa.
— Nie czas teraz myśleć o bohaterskich czynach — powiedział wreszcie. — Mężnym władcą można być tylko wtedy, kiedy ma się kim rządzić. Musimy ocalić nasz lud, nim smok go do reszty wytraci.
— Więc zgadzasz się na podstęp z baranią skórą? — Krak młodszy nie wierzył własnym uszom.
— Tak — skinął głową ojciec.
— Jeżeli mój brat nie chce przykładać do tego ręki, zrobię to sam —zaofiarował się Lech.
— Pójdziecie razem — zadecydował król. — Przewidywał, że jeśli pójdzie tylko jeden z książąt, a podstęp się powiedzie, niesnaski wybuchną ze wzmożoną siłą. A jeśli się nie uda? O tym wolał nie myśleć.
O brzasku dnia książęta wymknęli się po cichu przez boczną furtkę. Krak młodszy nalegał, by przynajmniej nie rozgłaszać wszem i wobec o ich niezbyt zaszczytnej misji. Wyposażeni w tarcze i miecze, dźwigali przywiązane do długiego drąga tłuste jagnię. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać komuś, kto by ich w drodze spotkał. W rzeczywistości była to barania skóra, którą napchano trocinami zmieszanymi z siarką.
Nie spotkali nikogo, bo mieszkańcy grodu i podgrodzia wiedzieli, że o tej porze smok zwykle budzi się głodny i zły. Unikali opuszczania domów przed świtem. Jednak w parę minut po wyjściu książąt skrzypnęła ta sama furtka, przez którą wyszli, a na wiodącej stromo w dół ścieżce pomiędzy skałami dały się słyszeć lekkie kroki.
Wanda prosiła ojca, by jej pozwolił pójść wraz z braćmi do smoczej jamy, lecz Krak za nic nie chciał się na to zgodzić. Uważała, że to niesprawiedliwe — w końcu kto wpadł na pomysł z baranią skórą? — więc przez nikogo niezauważona wymknęła się z zamku. Widziała Lecha i Kraka idących przed nią, ale ścieżka była kręta i wkrótce zniknęli jej z oczu. Usłyszała dobiegający z pieczary chrapliwy ryk. Kilka kamieni posypało się w dół zbocza.
Wanda ostrożnie wychyliła się zza skały. Zobaczyła, że bracia zdjęli drąg z ramion i położyli wypchaną skórę na ziemi. Jeden z nich końcem kija popchnął ją w stronę pieczary. Królewna wpatrywała się w ciemny otwór w takim napięciu, że aż rozbolały ją oczy. Coś tam poruszało się w mroku. Raz i drugi błysnęły blade ślepia. Słychać było człapanie ogromnych łap i hurgot łuskowatego ogona ciągnącego się po żwirze.
Wanda wstrzymała oddech. Z otworu wynurzyła się płaska głowa i kołysząc się na długiej szyi, rozejrzała dookoła. Stwór dostrzegł porzucony przed jaskinią łup. Jego nozdrza rozdęły się. Pochylił łeb i błyskawicznie pochwycił zdobycz. Królewna usłyszała obrzydliwe mlaskanie. Zwierz przełknął kąsek i węszył dalej, bo nie nasycił jeszcze głodu.
Ze swego miejsca Wanda nie widziała braci, lecz domyślała się, że skryli się za olbrzymim głazem u wejścia do pieczary. Teraz przestraszyła się nie na żarty, bo smok, węsząc nisko przy ziemi, skierował się w ich stronę. Lecz nagle ryknął przeciągle i boleśnie. Siarka, którą przed chwilą połknął, zaczęła działać. Wielkie cielsko opadło bezwładnie. Wzdętym brzuchem wstrząsały skurcze. Z pyska trysnęły płomienie. Smok nie miał siły się podnieść, resztką sił popełzł w stronę brzegu Wisły. Dowlókł się tam, zanurzył pysk w rzece i zaczął pić.
Wandzie wydawało się, że trwa to całe wieki. Bestia leżała na brzegu nieruchomo, poruszał się tylko jej ogromny jęzor, zachłannie chłepczący wodę. Widać było, jak obłe cielsko pęcznieje, jak w środku coś mu się przelewa i bulgocze, aż wreszcie skóra, napięta do granic możliwości, pękła i całą okolicę zasypały cuchnące, krwawe strzępy. Jednocześnie w górę buchnęły kłęby dymu. W gryzącej czarnej chmurze Wanda dostrzegła tylko nagły błysk, podobny do błysku miecza, przy głazie u wejścia do jamy.
— Co się stało?! — Król pochylił się nad zakrwawionym ciałem syna.
— Gdy smoka zaczęły od siarki palić wnętrzności, wpadł w szał. Miotał się w konwulsjach — Krak młodszy mówił wolno, jakby był bardzo zmęczony. — Ruszyliśmy na niego z mieczami. Bronił się… Ja zdążyłem się uchylić przed jego pazurami, Lech nie…
Król podniósł głowę i spojrzał na córkę. Była bardzo blada. Podeszła do martwego księcia i bez słowa przesunęła dłonią po jego pękniętym hełmie. Krak przypatrzył się miejscu, którego dotknęła jej ręka. Szyszak znaczyła długa, równa szczelina, jakby blachę przecięto ostrzem noża albo… miecza.
Gdyby rozpruł go smoczy pazur, brzegi byłyby nierówne i poszarpane — pomyślał Krak. — Mój syn kłamie.
Odwrócił się do stojącego obok kasztelana.
— Zwołaj radę! Natychmiast! A księcia oddaj pod straż!
Wanda przycupnęła cichutko we wnęce okna. Bała się, że ojciec ją zauważy i wyprosi z sali, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Radzono o najważniejszych sprawach państwa. Najpierw planowany był uroczysty pogrzeb księcia Lecha. Potem król nakazał wezwać pozostałego przy życiu syna.
Kiedy strażnicy wprowadzili Kraka młodszego, Wandzie zrobiło się go żal. Wyglądał strasznie, taki blady, z podkrążonymi oczami. Czarne, kędzierzawe kosmyki wpadały mu do oczu, a on nie mógł ich odgarnąć spętanymi rękami.
Twarz króla Kraka wykrzywiła się z bólu. Dał znak członkom rady, by sami rozpoczęli przesłuchanie.
— Czy przyznajesz się do zbrodni? — zapytał najstarszy z uczestników rady, kasztelan z długą, siwą brodą.
— Tak — głos Kraka młodszego ledwie dał się słyszeć.
— Dlaczego ją popełniłeś?
— Z zazdrości… — wyszeptał książę.
— Głośniej! Głośniej! — odezwały się głosy z końca stołu.
— Z zazdrości — powtórzył młody Krak wyraźniej. — Kiedy smok rozpękł się na kawałki, ogarnęła mnie złość, że to Lech, a nie ja, wróci do miasta jako pogromca potwora. Nie wiem, jak to się stało. Chwyciłem miecz i…
Król ukrył twarz w dłoniach.
— Nie wiedziałem, że Wanda wszystko widziała — mówił dalej książę. — Miałem nadzieję, że nikt nie odkryje prawdy. Wybacz, ojcze! — Nagle rozpłakał się jak dziecko. — Tak chciałem być najdzielniejszym z rycerzy…
— Czy żałujesz swojego czynu? — zapytał siwobrody kasztelan.
— Tak, bardzo! — zawołał młody książę przez łzy.
Zgromadzeni przy stole panowie patrzyli pytająco na króla, lecz on nie podniósł głowy.
Kasztelan chrząknął z zakłopotaniem.
— Miłościwy panie, trzeba wydać wyrok! — zwrócił się do władcy.
— Niech rada go osądzi — ochrypłym szeptem odparł król.
Siwobrody starzec wstał, a za nim podnieśli się wszyscy członkowie rady. Tylko stary Krak siedział nadal skulony na krześle tronowym.
— Synu królewski! — powiedział kasztelan. — Za zbrodnię bratobójstwa należy ci się śmierć, lecz zbyt dużo krwi ostatnio się tu przelało. Słyszeliśmy, że wyraziłeś skruchę. W imieniu króla Kraka my, rada, skazujemy cię na wieczne wygnanie. Nie wolno ci nigdy powrócić do kraju, a gdziekolwiek pójdziesz, poniesiesz ze sobą pamięć o swej winie. Wyrok wykonać natychmiast.
Z ust króla wydobył się przeciągły jęk, jakby otrzymał straszliwy cios. Młody Krak spojrzał w jego stronę i chyba chciał coś powiedzieć, lecz strażnicy chwycili go pod ręce i wyprowadzili z sali.
Wandzie to wszystko zdawało się strasznym snem. Słyszała, jak rada ustala, że została jedyną dziedziczką tronu i po śmierci Kraka obejmie panowanie. Lecz wszelkie głosy docierały do niej jak przez gęstą mgłę. To, co mówili obradujący panowie, mieszało się ze śpiewami i radosnymi okrzykami dobiegającymi znad Wisły. Mieszkańcy grodu radośnie świętowali pokonanie smoka. Było im wszystko jedno, kto zostanie następnym królem. Ważne, że niebezpieczeństwo ustąpiło. Będzie można wreszcie chodzić po zmroku po ulicach, biesiadować w karczmach i spotykać się z przyjaciółmi.
Wanda patrzyła z góry na dziesiątki ognisk rozpalonych na brzegu, dostrzegała tańczące wokół nich sylwetki.
"Czasami w jakimś miejscu niespodziewanie zalęgnie się nieszczęście" — myślała. — "I nawet, kiedy zdaje się, że ustąpiło, ono nadal czyha. Nie znika, lecz odmienia postać. Ci ludzie cieszą się, bo zginął straszny smok. Nie chcą już pamiętać ani o tych, którzy stracili życie, ani o tym wygnanym, który może w tej chwili samotnie przekracza bramy miasta. Nie dbają o to, kto będzie nimi rządził. Ale to przecież nie ich wina. Niech się radują. Czy można im się dziwić? Przecież trzeba jakoś dalej żyć".
Współczesny bajarz polski Polarny Lis