Czytelnicy i krytycy już dawno nie zachwycali się tak książką. Bestseller wreszcie w Polsce [FRAGMENTY]

Dwie siostry dzieli wszystko: wiek, okoliczności, w jakich przyszło im dorastać, i doświadczenia. Kiedy w 1940 r. do Francji wkracza armia niemiecka, każda z nich rozpoczyna własną niebezpieczną drogę do przetrwania.

Zbuntowana Isabelle dołącza do ruchu oporu, nie zważając na śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie ściąga na całą rodzinę. Opuszczona przez zmobilizowanego męża Vianne musi przyjąć do swego domu wroga. Cena za uratowanie własnego życia i dzieci z czasem staje się dramatycznie wysoka.

Losy Isabelle i Vianne są osią fabuły "Słowika" - książki Kristin Hannah, która może poszczycić się tytułem książki roku wg Amazon.com, powieści historycznej roku portalu Goodreads.com, książku roku iTunes, BuzzFeed, Library Journal, Paste, Wall Street Journal i innych wpływowych magazynów. Mało który tytuł w ostatnich czasach spotkał się z aż tak optymistycznym przyjęciem wśród czytelników i krytyków. Poniżej prezentujemy obszerne fragmenty "Słowika".

Słowik w formie ebooka jest dostępny w Publio.pl >>

1.

9 kwietnia 1995 roku

Wybrzeże Oregonu

Jeżeli moje długie życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że miłość pokazuje nam, kim chcemy być, wojna zaś – kim jesteśmy. Dzisiejsi młodzi chcą wiedzieć wszystko o każdym. Wydaje im się, że rozwiążą problem, gadając o nim. Ja pochodzę z dyskretniejszego pokolenia. Rozumiemy wartość zapominania, urok ponownego odkrywania.

Mimo to ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że wspominam wojnę, moją przeszłość i ludzi, których zagubiłam.

Zagubiłam.

Brzmi to tak, jakbym zostawiła gdzieś moich bliskich; może porzuciła ich w miejscu, do którego nie przynależą, i zawróciła, zbyt zdezorientowana, by móc odnaleźć własne ślady.

Nie są zagubieni. Nie znajdują się w lepszym miejscu. Oni odeszli. Zbliżając się do kresu swoich dni, wiem, że niepowodzenia, jak i żal z ich powodu osiadają w DNA na zawsze i stają się częścią nas samych.

Postarzałam się w ciągu miesięcy minionych od śmierci męża i wystawionej mi lekarskiej diagnozy. Poorana zmarszczkami skóra wygląda jak woskowany papier siłą rozprostowany do ponownego użycia. Oczy często mnie zawodzą – w ciemności, gdy błyskają przednie reflektory, kiedy pada deszcz. Ta zawodność postrzegania działa mi na nerwy. Być może dlatego oglądam się za siebie. Przeszłość ma klarowność, jakiej brakuje mi w teraźniejszości.

Chcę sobie wyobrażać, że kiedy odejdę, będzie panował pokój, że zobaczę wszystkich, których kochałam i straciłam. A wreszcie, że będzie mi wybaczone.

Plotę głupstwa, prawda?

Mój dom, zbudowany ponad sto lat temu przez potentata w handlu drewnem i nazwany przez niego „Szczytami”, jest teraz wystawiony na sprzedaż, a ja szykuję się do wyprowadzki, ponieważ mój syn uważa, że tak będzie lepiej.

Syn stara się mną opiekować, okazać, jak bardzo mnie kocha w tym najtrudniejszym czasie, nie sprzeciwiam mu się więc zbytnio. Co za różnica, gdzie umrę? W gruncie rzeczy do tego się to sprowadza. Miejsce mojego zamieszkania nie ma już znaczenia. Pakuję do pudeł życie w nadmorskiej części Oregonu, gdzie osiedliłam się blisko pięćdziesiąt lat temu. Niewiele chcę zabrać ze sobą. Ale jest taka jedna rzecz...

Sięgam po wiszącą rączkę opuszczającą schodki na górę. Rozkładają się od sufitu jak dżentelmen uprzejmie wyciągający rękę.

Chwiejne stopnie drżą pod stopami, kiedy wspinam się ostrożnie na strych cuchnący kurzem i pleśnią. Nade mną kołysze się goła żarówka na długim kablu. Pociągam za sznurek włącznika.

Czuję się jak w ładowni starego parowca. Ściany obite szerokimi, chropawymi deskami, wszędzie pełno srebrzystych pajęczyn, zwłaszcza między wyschniętym drewnem. Dach jest tak spadzisty, że mogę stanąć wyprostowana jedynie pośrodku pomieszczenia.

Spostrzegam bujany fotel, którego używałam, kiedy wnuki były jeszcze małe, obok starą kołyskę i sponiewieranego konia na biegunach, krzesło odnawiane przez moją córkę, zanim zachorowała. Wzdłuż ściany stoją oznakowane pudła: „Boże Narodzenie”, „Dziękczynienie”, „Wielkanoc”, „Halloween”, „Naczynia stołowe”, „Sport”. Przechowywanych w nich przedmiotów praktycznie już nie używam, ale żal mi się z nimi rozstać. Według mnie przyznanie, że nie będę już więcej ozdabiać choinki, byłoby aktem rezygnacji, a zresztą nigdy nie umiałam się pozbywać rzeczy. W rogu stoi to, czego szukam: zabytkowy, oklejony podróżnymi nalepkami kufer.

Z wysiłkiem ciągnę ciężką skrzynię na środek strychu, dokładnie pod wiszącą żarówkę. Klękam, lecz w pół ruchu przerywa mi ból w kolanach, więc tylko przysiadam lekko na piętach.

Po raz pierwszy od trzydziestu lat unoszę wieko kufra. W wyjmowanej górnej części znajdują się pamiątki po dzieciach, z okresu niemowlęcego i nie tylko. Malutkie buciki, zabawki, rysunki kredkami, świadectwa szkolne, zdjęcia ze szkolnych przedstawień.

Wyjmuję tę część i odstawiam na bok.

Na dnie kufra panuje bałagan. Oprawione w skórę dzienniki, paczka przewiązanych niebieską satynową wstążeczką zżółkłych pocztówek, kartonowe pudełko z wgniecionym rogiem, seria cienkich tomików poezji Juliena Rossignola, duże pudło po butach z setkami czarno-białych fotografii.

Na wierzchu wyblakły, pożółkły kartonik.

Podnoszę go drżącymi rękami. To carte d’identité, dokument tożsamości z czasów drugiej wojny. Patrzę na mały prostokąt paszportowej fotografii młodej kobiety. „Juliette Gervaise”.

– Mamo?

Słyszę kroki syna na trzeszczących schodach, moje serce bije w ich rytmie. Czy wołał mnie już wcześniej?

– Mamo? Nie powinnaś wchodzić na strych. Cholera... Te schodki się chwieją. – Syn staje przy mnie. – Wystarczy upadek i...

Muskam nogawkę jego spodni i lekko kręcę głową. Nie mogę podnieść wzroku.

– Nie... – szepczę. Tylko tyle mogę wykrztusić.

Syn klęka, potem siada. Czuję zapach jego wody po goleniu, subtelny, a zarazem ostry, korzenny, zmieszany z wonią papierosowego dymu. Przed domem wypalił papierosa; pozbył się tego nawyku dziesiątki lat temu, a teraz do niego powrócił, po mojej ostatniej diagnozie. Nie ma sensu wyrażać dezaprobaty. Syn jest lekarzem. Wie, co robi.

Instynkt podpowiada mi, żeby wrzucić dokument z powrotem do kufra i zatrzasnąć wieko. Czyniłam tak przez całe życie.

Teraz jednak umieram. Nie tak szybko, to prawda, ale i nie powoli, co skłania mnie do spoglądania na minione życie.

– Mamo, ty płaczesz.

– Tak?

Chciałabym wyznać mu prawdę, ale nie mogę. Ta niemożność wprawia mnie w zakłopotanie i zawstydza. W moim wieku nie powinnam się bać niczego – a już na pewno własnej przeszłości.

– Chcę zabrać ze sobą kufer – mówię tylko.

– Jest za duży. Przełożę rzeczy, które chcesz z niego wyjąć, do mniejszego pudła.

Uśmiecham się na tę próbę decydowania za mnie.

– Kocham cię i znowu jestem chora. Z tych powodów pozwoliłam ci sobą rządzić, ale pamiętaj, że jeszcze nie umarłam. Chcę zabrać ze sobą ten kufer.

– Co z tych gratów może ci być potrzebne? To tylko nasze rysunki i inne starocie.

Gdybym dawno temu wyznała mu prawdę albo więcej piła, tańczyła i śpiewała, to może ujrzałby mnie zamiast zwyczajnej, uzależnionej od niego mamusi. Syn kocha moją niepełną wersję. Zawsze wydawało mi się, że właśnie tego chciałam – być kochaną i podziwianą. Teraz myślę, że wolałabym, aby mnie dobrze poznano.

– Uznaj to za moją ostatnią wolę.

Widzę, że chciałby zaprotestować, lecz boi się, że głos odmówi mu posłuszeństwa. Odchrząkuje.

– Już dwukrotnie pokonałaś chorobę. Teraz też ją pokonasz.

Oboje wiemy, że to nieprawda. Jestem osłabiona i marnie się czuję. Bez pomocy medycyny nie mogę jeść ani spać.

– Oczywiście.

– Chcę tylko, żebyś była bezpieczna.

Uśmiecham się. Amerykanie potrafią być tacy naiwni.

Kiedyś podzielałam jego optymizm. Myślałam, że świat jest bezpiecznym miejscem. Ale to było bardzo dawno temu.

– Kim jest Juliette Gervaise? – pyta Julien, ja zaś, słysząc z jego ust to nazwisko, doznaję lekkiego wstrząsu.

Zamykam oczy i w półmroku cuchnącym stęchlizną i dawno minionym życiem mój umysł podąża w przeszłość wzdłuż niewidzialnej linii przemierzającej kontynenty i lata. Wbrew woli – a może zgodnie z nią, kto to może wiedzieć? – zanurzam się we wspomnienia.

2.

W całej Europie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.

sir Edward Grey o pierwszej wojnie światowej

Sierpień 1939 roku

Francja

Vianne Mauriac wyszła z chłodnej, wykończonej stiukiem kuchni na podwórze od frontu. W ten piękny słoneczny poranek wszystko w Dolinie Loary rozkwitało. Lekki wietrzyk trzepotał białą pościelą na sznurze, stary kamienny mur odgradzający teren posesji od drogi porastała gęstwina pnących czerwonych róż. Pośród kwiatów uwijały się pracowite pszczoły, z oddali dochodził miarowy stukot kół pociągu. Po chwili rozległ się jasny dziecięcy śmiech.

Sophie.

Vianne się uśmiechnęła. Jej ośmioletnia córeczka biegała prawdopodobnie po domu, bawiąc się z ojcem w berka i przeszkadzając mu w przygotowaniach do sobotniego pikniku.

– Twoja córka jest prawdziwym tyranem – powiedział Antoine, stając w progu.

Podszedł do niej. Wypomadowane czarne włosy lśniły matowo w promieniach słońca. Dziś rano zajmował się stolarką – papierem ściernym przecierał krzesło, i tak już gładkie niczym satyna – i nadal twarz i ramiona miał pokryte cieniutką warstewką drzewnego pyłu. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, wysokim i barczystym, o ogorzałej cerze i mocnym, ciemnym zaroście, który często musiał golić.

– Kocham cię, Vi – szepnął, obejmując ją i przyciągając do siebie.

– Ja też cię kocham.

W jej świecie była to najprawdziwsza prawda. Kochała w tym mężczyźnie wszystko – jego uśmiech, ciche mamrotanie podczas snu, wybuchy wesołości po kichnięciu i wyśpiewywanie arii operowych pod prysznicem.

Zakochała się w nim przed piętnastu laty na boisku szkolnym, nawet nie wiedząc, czym jest to uczucie. Był jej pierwszą i największą miłością, pierwszym kochankiem, to z nim przeżyła wszystko pierwszy raz – czuły pocałunek i intymny dotyk. Wcześniej, zanim go poznała, była chudą, niezgrabną, nerwową dziewczyną, skłonną do jąkania w często dopadającym ją lęku.

Nie miała matki.

„Odtąd będziesz dorosła”, powiedział do Vianne ojciec, wchodząc wraz z nią po raz pierwszy do domu, w którym teraz była. Miała czternaście lat, oczy czerwone i zapuchnięte od płaczu z nieutulonego żalu. W jednej chwili rodzinny dom letniskowy zamienił się w rodzaj więzienia. Mama nie żyła ledwie od dwóch tygodni, gdy tata zrezygnował z bycia ojcem. Kiedy tu przyjechali, nie trzymał jej za rękę ani nie opierał dłoni na jej ramieniu, nie podał jej nawet chusteczki, by osuszyła łzy.

„A-ale je-jestem jeszcze dzieckiem”, wyjąkała.

„Już nie”.

Spojrzała na młodszą siostrę, czteroletnią Isabelle, która nadal z upodobaniem ssała kciuk i nie miała pojęcia, co się dzieje. Nieustannie pytała, kiedy mama wreszcie wróci do domu.

Drzwi się otworzyły i stanęła w nich wysoka chuda kobieta z haczykowatym nosem i czarnymi, małymi jak paciorki oczami.

„To te dziewczynki?” – zapytała.

Ojciec skinął głową.

„Nie sprawią kłopotu”.

Wszystko stało się tak szybko, że Vianne niewiele zrozumiała. Tata porzucił swoje córki jak brudną bieliznę i zostawił je pod opieką nieznajomej. Różnica wieku między nią i siostrą była tak duża, że wydawało się, iż pochodzą z różnych rodzin. Vianne pragnęła pocieszyć małą – zamierzała to zrobić – ale pogrążona w otchłani bólu nie była w stanie myśleć o kimkolwiek innym, zwłaszcza o dziecku tak niecierpliwym, nieposłusznym i głośnym jak Isabelle. Nadal pamiętała pierwsze dni pobytu w tym domu: ciągły wrzask Isabelle i madame spuszczającą jej lanie. „Na miłość boską, Isabelle, przestań się wydzierać. Rób, co ona ci każe”. Jak grochem o ścianę. Siostra nie słuchała nikogo.

Vianne była tym wszystkim bezgranicznie przygnębiona. Żałoba po zmarłej matce, ból wywołany porzuceniem przez ojca, nagła zmiana warunków życia, przygniatająca samotność, która dręczyła także małą Isabelle, to było dla niej zbyt wiele.

Antoine ją uratował. W pierwsze lato po śmierci mamy stali się nierozłączni. Chłopak był dla niej ucieczką. W wieku szesnastu lat zaszła w ciążę, jako siedemnastolatka była już mężatką i panią Le Jardin. Dwa miesiące później poroniła i zatraciła się na pewien czas. Inaczej nie dało się tego wyrazić. Wpełzła w głąb swej żałoby i zbudowała wokół siebie kokon, niezdolna przejąć się nikim ani niczym, a zwłaszcza marudzącą, wiecznie zapłakaną kilkuletnią siostrą.

To jednak stare dzieje. Nie chciała tego wspominać w ten piękny sobotni poranek. Przytuliła się do męża.

– Jestem już gotowa – zawołała córeczka, podbiegając do nich. – Chodźmy!

– No cóż – powiedział Antoine z szerokim uśmiechem. – Skoro księżniczka jest gotowa, to pora ruszać.

Rozbawiona tymi słowami Vianne wróciła do domu i sięgnęła po wiszący na haczyku przy drzwiach słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Mając rudawoblond włosy, porcelanową cerę i błękitne oczy, zawsze chroniła się przed silnym słońcem. Umieściła go starannie na głowie, chwyciła koronkowe rękawiczki oraz kosz piknikowy i pośpieszyła za Antoine’em i Sophie, którzy znajdowali się już za bramą.

Dogoniła ich na drodze gruntowej przed domem, tak wąskiej, że zmieściłby się na niej ledwie jeden samochód. Dalej rozciągały się zielone pola, gdzieniegdzie poprzetykane czerwienią maków i błękitem chabrów. Okolicę porastały rzadkie kępy drzew. W tym zakątku Doliny Loary uprawiano raczej pszenicę niż winorośl. Chociaż do Paryża były tylko dwie godziny jazdy pociągiem, miało się wrażenie przebywania w całkiem innym świecie. Nawet w lecie odwiedzało to miejsce niewielu turystów.

Niekiedy drogą z warkotem przejeżdżał samochód, rowerzysta lub wóz ciągniony przez wołu, na ogół jednak byli całkiem sami. Mieszkali o póltora kilometra od Carriveau, miasteczka liczącego niespełna tysiąc mieszkańców, znanego głównie jako przystanek na trasie pielgrzymki do świętej Joanny d’Arc. W okolicy nie było zakładów przemysłowych, zatem brakowało miejsc pracy. Zatrudnienie dawało głównie lotnisko wojskowe, będące dumą Carriveau. Jedyne takie w promieniu wielu kilometrów.

W miasteczku wąskie brukowane uliczki wiły się między niedbale przylegającymi do siebie zabytkowymi budowlami z wapienia. Od murów odpadały kawały tynku, bluszcz zakrywał wszechobecne symptomy rozkładu, niewidoczne, ale zawsze wyczuwalne. Miasteczko rozrastało się w chaotyczny, nieuporządkowany sposób – krzywe uliczki, nierówne stopnie schodów, ślepe zaułki – od setek lat. Kamienne budynki ożywiały plamy koloru: czerwone daszki w obramowaniu czarnego metalu, balkony z kutego żelaza ozdobione pelargoniami w glinianych donicach. Wzrok napotykał wszędzie rozmaite pokusy: piętrzące się na ozdobnej tacy pastelowe makaroniki, wiklinowy kosz pełen szynek, serów i saucisson, skrzynki kolorowych pomidorów, ogórków i bakłażanów. W słoneczny poranek kawiarnie pękały w szwach. Wokół okrągłych metalowych stolików siedzieli mężczyźni, pijąc mocną kawę, paląc skręcane ręcznie papierosy w brązowej bibułce i głośno się spierając.

Typowy dzień w Carriveau. Monsieur LaChoa zamiatał ulicę przed swoją saladerie, madame Clonet myła wystawę sklepu z kapeluszami, a grupa wyrostków spacerowała po miasteczku, kopiąc kamyki albo kapsle i podając sobie palonego na spółkę papierosa.

Po wyjściu z miasteczka skręcili w kierunku rzeki. Znaleźli płaskie, porośnięte gęstą trawą miejsce nieopodal wody i w cieniu kasztanowca rozłożyli koc, na którym Vianne postawiła kosz z jedzeniem. Wyjęła z niego chrupiącą bagietkę, gomółkę tłustego śmietankowego sera, dwa jabłka, pokrojoną cieniutko jak papier szynkę z Bayonne i butelkę bollingera rocznik 36. Nalała mężowi kieliszek szampana i usiadła przy nim, a Sophie pobiegła nad rzekę.

Dzień spędzili w cieple, słońcu i zadowoleniu. Rozmawiali, śmiali się, jedli i pili na łonie natury. Dopiero późnym popołudniem, gdy Sophie rozsiadła się z wędką nad rzeką, Antoine zaś zajął się splataniem dla niej wianka ze stokrotek, zauważył z pozoru obojętnie:

– Hitler wkrótce wciągnie nas wszystkich w swoją wojnę.

Wojna.

Ostatnio wszyscy tylko o niej mówili, ale Vianne nie chciała tego słuchać. Szczególnie w tak piękny letni dzień.

Osłoniła dłonią oczy i rozejrzała się za córką. Za rzeką rozciągała się żyzna Dolina Loary. Nie było widać murków ani parkanów, a jedynie kilometry bezkresnych zielonych pól, kępy drzew, niekiedy kamienne domostwo lub stodołę. W powietrzu unosiły się maleńkie białe płatki, lekkie jak kłaczki bawełny.

Wstała i klasnęła w dłonie.

– Chodź, Sophie. Pora wracać do domu.

– Nie możesz tego bagatelizować, Vianne.

– Mam się martwić na zapas? Po co? Jesteś tu, by nas chronić.

Uśmiechając się może nieco zbyt beztrosko, spakowała kosz piknikowy i wraz z rodziną ruszyła w kierunku traktu.

W niespełna pół godziny dotarli do solidnej drewnianej bramy Le Jardin, kamiennego jednopiętrowego wiejskiego domu, od trzystu lat będącego w posiadaniu jej rodziny. Wiek pokrył go tuzinem odcieni szarości, okna z niebieskimi okiennicami na obu poziomach wychodziły na sad. Bluszcz oplatał gęsto dwa kominy i dachówki poniżej. Z pierwotnej parceli pozostało tylko trzy hektary. Sto zostało rozprzedane w ciągu dwóch wieków, kiedy rodzinna fortuna topniała. Według Vianne trzy hektary całkowicie wystarczały. Nie wyobrażała sobie, na co mogłaby potrzebować więcej ziemi.

Dokładnie zamknęła drzwi wejściowe. W kuchni z okapu nad płytą zwisały miedziane i żeliwne rondle i patelnie. U belek pod sufitem suszyły się grube pęki lawendy, tymianku i rozmarynu. Miedziany zlew, któremu wiek nadał zielonkawą patynę, był dostatecznie duży i głęboki, by móc w nim wykąpać małego psa.

Tynk na wewnętrznych ścianach tu i tam poodpadał, odsłaniając farbę z dawno minionych lat. Salon był eklektyczną mieszanką mebli i tkanin – tapicerowana kanapa, dywany z Aubusson, zabytkowa chińska porcelana, perkal i grubo tkany len. Niektóre z wiszących na ścianach obrazów były znakomite, może nawet cenne, inne ewidentnie wyszły spod pędzla amatora. W sumie dawało to dość chaotyczne i niepozbawione zgrzytów wrażenie minionej fortuny i dawnych gustów, czyniąc pokój przytulnym mimo śladów zużycia.

Vianne przystanęła na chwilę, spozierając przez przeszklone drzwi na podwórze od tyłu, gdzie Antoine bujał Sophie na huśtawce, którą dla niej zmajstrował.

Powiesiła słomkowy kapelusz na wieszaku przy drzwiach i założyła fartuch, wiążąc go starannie w talii za plecami. Podczas gdy ojciec z córką bawili się na podwórzu, przygotowała kolację. Różową polędwicę wieprzową owinęła grubymi plastrami bekonu, związała sznurkiem, obsmażyła na gorącym tłuszczu i wstawiła do piekarnika. Podczas gdy polędwica się piekła, Vianne przyrządziła resztę kolacji. Punktualnie o ósmej zaprosiła rodzinę do stołu i z uśmiechem nasłuchiwała tupotu stóp, ożywionych nawoływań i skrzypienia krzeseł, gdy głodni zajmowali miejsca.

Sophie zasiadła u szczytu stołu, w wianku ze stokrotek uplecionym przez ojca nad rzeką.

Vianne postawiła pachnący kusząco półmisek. Pieczeń w chrupiącym bekonie z jabłkami glazurowanymi w gęstym sosie z czerwonego wina otoczona wianuszkiem pieczonych ziemniaków. Do tego miska zielonego groszku skąpanego w maśle doprawionym świeżym estragonem z ogródka. I oczywiście bagietka, którą Vianne upiekła rano.

Jak zwykle Sophie paplała przez całą kolację. Pod tym względem przypominała ciotkę Isabelle, bo tej też usta się nie zamykały.

Kiedy w końcu przyszło do deseru – ile flottante, czyli wysepek pieczonych bez pływających w gęstym sosie waniliowym – wokół stołu zapadło pełne zadowolenia milczenie.

– Cóż, pora pozmywać naczynia – powiedziała wreszcie Vianne, odsuwając pusty talerzyk po deserze.

– Ojej, mamo – jęknęła Sophie.

– Żadnego marudzenia – rzekł surowo Antoine. – Jesteś już na to za duża.

Jak co wieczór matka z córką przeszły do kuchni, gdzie stanęły na swoich miejscach – Vianne przy miedzianym zlewie, Sophie przy kamiennym blacie – i zabrały się jedna do zmywania, druga do wycierania talerzy. Z salonu doleciała słodka, ostra woń papierosa, którego Antoine zawsze wypalał po kolacji.

– Tata nie roześmiał się dzisiaj ani razu, kiedy opowiadałam zabawne historie – poskarżyła się Sophie, gdy Vianne ustawiała talerze na wiszącej na ścianie drewnianej suszarce. – Coś go chyba gryzie.

– Nie śmiał się? No tak, to z pewnością powód do zaniepokojenia – odparła matka z udawaną powagą.

– Tata martwi się wojną.

Wojna. Znowu.

Vianne żartobliwie wygoniła córkę z kuchni. Na piętrze w pokoju Sophie przysiadła na szerokim łóżku i słuchała paplaniny małej, która przebierała się w piżamę i szykowała do snu.

Matka nachyliła się i pocałowała córkę na dobranoc.

– Boję się – wyznała Sophie. – Czy będzie wojna?

– Nie martw się tym – odparła Vianne. – Tata nas obroni. – Mówiąc to, przypomniała sobie inną chwilę, kiedy matka tak samo ją zapewniała, że nie ma się czego obawiać.

To było wtedy, kiedy jej ojciec wyruszył na wojnę.

Sophie nie wydawała się przekonana.

– Ale...

– Żadne ale. Wszystko będzie w porządku. A teraz śpij.

Ponownie ucałowała córkę w policzek.

Zeszła na parter, stamtąd zaś do ogrodu. Wieczór był ciepły, powietrze przesycał słodki zapach jaśminu. Antoine siedział w niewygodnej pozycji na ogrodowym krześle z kutego żelaza, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi.

Stanęła za nim i położyła mu dłoń na ramieniu. Wypuścił kłąb dymu i zaraz znów zaciągnął się głęboko papierosem. Potem podniósł na nią wzrok. W nikłym świetle księżyca jego twarz wydawała się blada i mizerna. Niemal obca. Sięgnął do kieszonki kamizelki i wyjął z niej złożoną we czworo kartkę papieru.

– Zostałem zmobilizowany, Vianne. Jak większość mężczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu pięciu lat.

– Zmobilizowany? Ale... jak to? Przecież nie ma wojny. Nie rozumiem...

– We wtorek mam się stawić w jednostce.

– Ale... ale... jesteś listonoszem... – zaprotestowała bezradnie.

Przytrzymał ją wzrokiem i nagle zabrakło jej tchu.

– Jak się okazuje, teraz jestem żołnierzem.

Słowik w formie ebooka jest dostępny w Publio.pl >>