Może będzie to niestandardowa opinia, ale o sukcesie czwartej odsłony dystopijnej serii George'a Millera - poza samym pomysłodawcą, w którego szalonej głowie cały ten świat musiał najpierw się zrodzić (przy tworzeniu postaci i ich wizerunku pomagał mu brytyjski autor komiksów Brendan McCarthy) - decydują przede wszystkim pieniądze. Producenci dobrze posmarowali, więc wojenna machina Millera niepowstrzymanie brnie do przodu. "Na drodze gniewu" jest najlepszą częścią cyklu właśnie ze względu na ogrom środków, jaki w czasie produkcji poszedł z dymem i spłynął z bakiem.
A przecież w pustynnej Australii to właśnie zasoby są najcenniejszym materiałami, o jakie toczone są wojny. Szalony Maks sprzed kilku dekad poruszał się w rzeczywistości, w której zabijano za ropę, napędzającą cenne cacuszka kierowane przez ocalałych wyrzutków. Czasy trochę się zmieniły - na drodze gniewu rządzi potworny Wieczny Joe (Hugh Keays-Byrne, który wcielał się w zupełnie inny szwarccharakter w pierwszej części filmu), regulujący dostęp społeczności do wody, a raczej Aqua Coli, jak przepysznie nazywa się tu życiodajna ciecz. Wieczny Joe ma jeszcze innego rodzaju zasoby, na których bezwzględnie mu zależy - to jego nałożnice (w które wcielają się bardziej modelki, niż aktorki - Rosie Huntington-Whiteley, Abbey Lee, Courtney Eaton, Riley Keough i Zoe Kravitz). Jedna z nich ma wkrótce urodzić mu syna. Sęk w tym, że ani ten Wieczny Joe sympatyczny, ani przystojny - nic więc dziwnego, że dziewczęta aż palą gumy, by od niego zwiać. Ratunek, czyli wywiezienie ich z Cytadeli, oferuje Imperator Furiosa (Charlize Theron), właściwie główna bohaterka filmu i najważniejszy z powodów, dla których co bardziej wrażliwi panowie nazywają "Na drodze gniewu" feministyczną propagandą. I nic dziwnego, że można poczuć się zagrożonym - Furiosa strzela celniej od Maksa i bije się niemal równie dobrze, a musi wystarczyć jej do tego jedyna ręka. Aż trudno powiedzieć, dlaczego kolejnej części filmu Miller chciał nadać podtytuł "Furiosa". Przecież tutaj pasowałby jak ulał.
Zrobiliśmy krótki objazd, ale wracamy na drogę gniewu, gdzie rozpoczyna się pościg. Bezmyślni siepacze Wiecznego, tutejsi kamikaze, ruszają za uciekinierkami - traf chce, że w roli więźnia podróżuje z nimi Max (Tom Hardy). Najambitniejszym spośród blado wymalowanych kawałków mięsa armatniego Joego jest młody Nux, którego zbyt krótko ogrywa w brawurowy sposób Nicholas Hoult ("Wiecznie żywy", "Jack: pogromca olbrzymów", "Był sobie chłopiec"). Niestety, droga, jaką dla jego postaci obrał w scenariuszu Miller, zbyt szybko wyhamowuje szaleńczo szarżującego aktora.
"Mad Max: na drodze gniewu" nie określa jasno, jaką pozycję wobec poprzednich części zajmuje (najpewniej jest jednak naturalną kontynuacją), ale prezentuje się jak znacznie kosztowniejszy remake niemal jednogłośnie uważanego za najlepszego w serii "Wojownika szos". Podobieństw jest mnóstwo, można zauważyć je nawet w poszczególnych sekwencjach pościgów. Po prostu, Miller wreszcie mógł nakręcić ten film tak, jak chciał - za pieniądze, które są w stanie wyczarować cuda. I dobrze, bo to czyni "Na drodze gniewu" najlepszą odsłoną cyklu.
Film rozpędza się odrobinę wolniej, niż obiecywano, ale gdy już rusza, nic nie jest w stanie go zatrzymać. Szkoda tylko, że filmowi w ogóle zdarzają się przestoje - w "Wojowniku" było ich sporo i zazwyczaj działo się w tym czasie coś naprawdę interesującego. Tu wszelkie dialogi i próby sprzedawania jakiejkolwiek historii można było sobie tak naprawdę darować. Tom Hardy i tak prawie przez pół filmu paraduje w żelaznej masce ("Powrót Koszmaru Bane'a"!), a gdy już ją zdejmuje, głównie mamrocze pod nosem, nie mogąc się zdecydować, jakim głosem i z jakim akcentem mówić. Z kolei postać Theron przeżywa wewnętrzny dramat i na drodze gniewu poszukuje dla siebie odkupienia. Tylko... za co?
Prawdziwym bohaterem "Mad Maksa" jest więc przepiękny (choć w tym przypadku to akurat złe słowo) świat, jaki udało się wykreować twórcom. Wszelkie szczegóły, przedmioty, krajobrazy (kapitalną robotę wykonuje powracający z emerytury operator John Seale) są niesamowicie dopracowane i składają się na niesamowitą rzeczywistość, w której nie chciałoby się przebywać ani przez sekundę, ale którą chłonie się z otwartymi w geście podziwu ustami. Nawet - a może w szczególności - drugoplanowe postaci są kapitalnie zaprojektowane i mają interesujące cechy szczególne. Absolutnie najlepszą rzeczą w całym filmie jest szalony gitarzysta, którego obwożą na swej wojennej machinie ludzie Wiecznego. Gitarzysta ani na moment nie przerywa gry, a z jego instrumentu co i rusz bucha ogień. Genialna sprawa, każdy powinien mieć takiego na masce swojego auta.
Prawdopodobnie od czasu "Ronina" (1998) pytałem, gdzie są filmy z naprawdę dobrymi pościgami samochodowymi. Nowy "Mad Max" okazał zbytek łaski - nie prosiłem przecież o pościg samochodowy z elementami filmu. To nie zmienia faktu, że wszystkie te sekwencje są ekstremalnie spektakularne i wymagają oglądania na kinowym ekranie (choć nie jestem pewny czy w 3D; ja film widziałem aż w sali 4DX i muszę przyznać, że nieźle mnie wytrzęsło). Dla miłośników filmów akcji, nowy "Mad Max" to najlepszy smar na zardzewiałe tryby. Tym bardziej wyjątkowy, że 90 proc. filmowej magii to efekty praktyczne, a nie komputerowe efekty specjalne. A niczego lepszego nie mógłbym sobie i wam życzyć.